Istniejemy,
póki ktoś o nas pamięta.
Carlos
Ruíz Zafón
25
lat później
Kiedy o tym myślę, to sam nie wiem, dlaczego zgodziłem się
pojechać z nią do Rumunii. Oczywiście najważniejsza sprawa: nie
żałowałem, nie żałuję i nigdy nie będę żałować.
Spędziliśmy tam prawie rok. Oboje toczyliśmy ogromną walkę ze
swoimi słabościami i przeszłością.
-
Możesz ze mną jechać, ale pod jednym warunkiem – oświadczyła,
kiedy czekaliśmy na świstoklik w Ministerstwie Magii. Spojrzałem
na nią zdziwiony, że na ostatnią chwilę planuje ustalać zasady,
jednak wzrok Ginny utkwiony był gdzieś daleko, w jakimś martwym,
widzialnym tylko dla niej punkcie.
-
Jakim? - zapytałem cicho, starając się jak najlepiej zapanować
nad drżącym głosem.
Dopiero
wtedy odwróciła głowę. Jej lśniące tęczówki napotkały moje
zdenerwowane i rozszerzone źrenice. Obdarzyła mnie wtedy jednym ze
swoich pięknych uśmiechów.
-
Nie będziemy uprawiać seksu – oznajmiła, a ja poczułem, jak
spada mi z serca ogromny ciężar, mechanicznie chwyciłem ją za
rękę. Nie wzdrygnęła się.
-
Chyba żartujesz, miałbym ryzykować po tym co ostatnio? Możesz być
spokojna.
-
Przepraszam, nie chciałam narobić ci wtedy kłopotów –
powiedziała szczerze.
-
O mnie się nie martw, większych kłopotów przysporzyłaś sobie
niż mi – rzekłem w tym samym momencie, w którym pulchna kobieta
oświadczyła, że nasz świstoklik jest gotów do podróży.
Obserwowałem, jak Ginny chwyta swój kufer i ciągnie go w stronę
wskazanych drzwi. Nie obejrzała się, nie powiedziała, że będzie
tęsknić za tym miejscem, wiedziała, że tak musi być.
Charlie,
jej brat, załatwił nam dwa pokoje w dość dziwnym pensjonacie, w
którym na pięciu mieszkańców przypadała jedna łazienka i
kuchnia. Współlokatorzy zmieniali się częściej niż często.
Trudno było mi za nimi nadążyć. Tylko my usiedzieliśmy w tej
dziurze dłużej niż wskazywała norma. Ona zajmowała pokój numer
dziewiętnaście, ja osiemnaście. Dokładnie naprzeciw siebie. Od
tamtego momentu zacząłem wierzyć, że dziewiętnastka jest moją
szczęśliwą liczbą.
Dużo
rozmawialiśmy. Zawsze u niej, najczęściej w nocy. Ona opowiadała,
jak minął jej dzień. Mówiła o dziwnych kuracjach, w których
nie pokłada nadziei. Odpowiadałem jej, że skoro nie wariuje aż
tak bardzo, to chyba musi być lepiej. Uśmiechnęła się
delikatnie, wierząc mi na słowo.
Pewnego
dnia, kiedy wszedłem do pokoju jej tam nie zastałem. Zauważyłem
na jej stoliku stos pergaminów, pióro i atrament. Pisała listy do
rodziny. Nie chciałem ich czytać, ale pokusa była silniejsza.
Jeden z nich był do Harry'ego.
Kochany
Harry – pisała starannym pismem. - Dziękuję, że do mnie
napisałeś. Dopiero kiedy dostałam od Ciebie wiadomość,
zrozumiałam, jak bardzo za Tobą tęsknię. Chciałabym już wracać,
ale wiem, że nie mogę. Bardzo się staram i robię to dla nas.
Wtedy
drzwi się otworzyły. Podeszła do mnie spokojnie i popatrzyła na
trzymany w rękach pergamin. Zmarszczyła czoło.
-
Czemu czytasz moje listy? - spytała pół szeptem, jakby był to
jedyny sposób na ukrycie mojej zbrodni.
-
Przepraszam – wydusiłem z siebie, oddając jej wiadomość. -
Chcesz wyjść za niego za mąż? - wyrwało mi się bezmyślnie.
-
Chyba tak...
Czuła
się coraz lepiej. Swoją wytrwałością dawała mi siłę do mojej
walki, walki, którą byłem pewien, że już dawno przegrałem. Ginny
uśmiechała się tak pięknie, tak spokojnie i delikatnie, jakby ten
cały bajzel w jej przeszłości sprawił, że gest ten był więcej
warty niż śmiech całego świata.
I
właśnie wtedy, pewnego gorącego dnia, otoczony przez hordę
komarów i innego dziwnego robactwa usiadłem na niewielkim trawniku
z pergaminem i starym notesem. Otworzyłem go i... zacząłem pisać.
Stworzyłem
bohaterkę, której ona nadała imię. Elisabeth była bystra,
wrażliwa i piękna, była moją Ginny, która doskonale zdawała
sobie z tego sprawę. Czytała kolejne akapity ze skupieniem, nic nie
poprawiała, nic nie krytykowała, nic nie mówiła. Cieszyła się.
Od
wyjazdu minęło dwadzieścia pięć lat, a od naszego ostatniego
spotkania siedem, a ja miałem wrażenie, że to całe wieki. Jej twarz,
w której zawsze widziałem małą dziewczynkę zaczęła zacierać
się w mojej pamięci. Rude włosy, piegi, ciemne oczy... żadnych
szczegółów.
Miałem
wrócić do Anglii rok wcześniej, wtedy nie byłoby za późno.
Wtedy zdołałbym ją zobaczyć jeszcze raz, ostatni raz.
Przytuliłbym się do jej piersi i posłuchał cichutkiego bicia jej
serca, które potrafiło szeptać słowa tak piękne, że aż
nierealne.
Spóźniłem
się.
Zapukałem
cicho do drzwi. Uchyliły się, jednak nie dostrzegłem w nich jej
roześmianej twarzy tylko smutek wypisany w zielonych oczach
Harry'ego. Wpuścił mnie do środka bez słowa. Przeszedłem przez
przedsionek, w którym nadal wisiały jej płaszcze, unosząc w
powietrzu zapach jej perfum.
Wszedłem
do salonu i usiadłem na jasnej kanapie. Jej mąż poszedł
przygotować coś do picia. Biała, koronkowa firanka powiewała
delikatnie w oknie. Spojrzałem na drewniany stolik, na którym
leżały jej ukochane szklane korale z zatopionymi figurkami
ożywionych ptaków. Wszystkie spały z głową schowaną między
pióra. Potrząsnąłem nimi delikatnie. Nic, nawet nie drgnęły.
Odłożyłem
je na miejsce. Moja dłoń musnęła doskonale mi znaną powieść.
Moją pierwszą powieść, którą zacząłem jeszcze w Rumunii.
Przejechałem palcem po wygrawerowanym tytule i autorze: Moja
filozofia, Eustace Carver. Zamknąłem oczy, pozwalając, aby
gorąca łza spadła na pergamin.
-
Podobno pisarze żyją wiecznie – oświadczyła, kiedy podałem jej
pierwsze wydanie mojej powieści. Uśmiechnęła się delikatnie,
odczytując tytuł, który sama dla niej wymyśliła.
-
Może i tak... ale ty też będziesz żyła wiecznie.
-
Nie pleć bzdur...
-
Naprawdę. Otwórz.
Spojrzała
na mnie niepewnie, po czym z dokładnością, starannością i
delikatnością otworzyła książkę. Minęła stronę tytułową i
zatrzymała wzrok na dedykacji. Spod jej długich, czarnych rzęs
wypłynęły dwie gorące krople, po czym wsiąknęły w papier.
-
Dla Ginny Weasley – oczytała na głos. - Dziewczyny, która
rozpaliła płomień w mojej duszy...
-
Chciała się zestarzeć – powiedział Harry, wchodząc do salonu z
tacą i herbatą z torebki. Nigdy nie sypaną... - Ciągle to
powtarzała, że to jest jej największe marzenie, zestarzeć się.
Siedzieć na werandzie na bujanym fotelu, robić swetry na drutach
dla swoich bratanków oraz rozwiązywać krzyżówki.
-
Przykro mi... - szepnąłem.
- Mi
też, nawet nie wiesz jak bardzo – odpowiedział, spoglądając na
szklane korale.
Wspominam
ją. Jej miękkie rude włosy, śliczną twarz i uśmiech. Czasem
zdarza nam się w życiu spotkać osobę, która do złudzenia
przypomina nam anioła. Ginny właśnie kimś takim była. I chciałem
wierzyć, że odeszła tam, gdzie odchodzą anioły po skończeniu
swojej misji. Jej misja była prosta, a ja całe moje życie
wierzyłem, że byłem jednym z tych licznych mężczyzn, których
kiedyś kochała...
* *
*
Dużo
potasu... oł, jes.
Ok,
elaborat czas zacząć. Jeśli moje słowa zaczną być niezrozumiałe
lub po prostu się nimi znudzicie, to pomińcie te bzdury. Obiecać Wam
mogę, że do fabuły już nic nie wnoszą.
Może
zacznę od tego, że ryczałam jak głupia, kiedy pisałam epilog.
Nie z powodu przekazywanej treści, bo w sumie sama nie wiem, czy
przekazałam to, co chciałam, a dlatego, że to ostatni odcinek
Ginevry. Kiedy zaczynałam to nawet nie myślałam o tym, że
dożyję takiej chwili. Jej... tyle razy miałam to kończyć.
Najpierw po walce o Hogwart, potem po wakacjach, potem po pierwszym
semestrze ostatniej klasy, kiedy to po meczu udała się do Eddiego,
a potem dopisałam jeszcze skromne 40 rozdziałów alternatywy. Od
dziś jestem swoim Bogiem, jakkolwiek dziwnie to brzmi.
Teraz
obiecuję sobie, że żadnego opowiadania nie będę aż tak ciągnąć.
Ginevra chwilami robiła się tak dziwna, że aż mi samej
chciało się śmiać. Ogólnie, to sama jej nie rozumiałam.
Bohaterki w sensie. I chyba było to widać, że parę razy mi się
wymsknęła spod kontroli, szczególnie, że ten super, trafny tytuł
wymyśliłam około grudnia poprzedniego roku.
Mężczyznom,
których kiedyś kochałam... O tak! Idealnie. Biłam sobie
brawo, kiedy na to wpadłam. A jeszcze większe brawo sobie biję
teraz i nie tylko dlatego, że to co widzicie jest epilogiem.
Elfaba
jest już zupełnie inną osobą. Pisanie dało jej radość, której
nigdy nie chce porzucić. Elfaba czuje, że to jest część jej
osoby, jej duszy, jej serca. Część, którą musiała odnaleźć,
aby w pełni czerpać z życia.
Mało
mnie obchodzi to, co poświęciłam dla tego bloga. Naprawdę.
Niektórzy uznają, że jestem nienormalna, inni będą mi współczuć,
a jeszcze inni spróbują przemówić mi do rozsądku, ale wierzę,
że będą tacy, którzy to zrozumieją. Zawsze byłam typem
samotnika i czułam się doskonale w czterech ścianach najlepiej
tylko z psem w pokoju. I tak też było, kiedy pisała Ginevrę. Cały
dom dla mnie i moich tworów. Mama wracała z pracy dopiero około
osiemnastej, zmęczona. A mi nie zależało na tym, aby spotykać się
ludźmi z klasy, aby szukać przyjaciół. Mam dziwny system
wartości... Kochałam moje życie, choć nie działo się w nim nic
ekscytującego.
Teraz
już nie jest tak super. Wrocław mnie denerwuje, studia mnie
denerwują. Czasami wracam z uczelni i jestem tak rozdrażniona, że
mam ochotę czymś rzucać. Nie mam samotności. Nie powinnam tego
pisać... Wiem, że nie powinnam...
Dobra,
koniec ryku, świat się jeszcze nie wali. Mamy jeszcze kilka dni do
końca świata.
Do
rzeczy. Sądzę, że zakończenie jest szczęśliwe. Ale to tylko i
wyłącznie moje zdanie. Wy możecie mieć inne. Możecie mnie
zabijać do woli.
Co
to się jeszcze pisze pod epilogami? Żartuję, dobrze wiem,
podziękowania. Przez całą Ginevrę przewinęło się tylu
czytelników, że nie sposób ich wymienić. Skupię się na tych,
którzy pozostali (kolejność przypadkowa – nie sugerować się!).
Jaenelle:
to zawsze jest Twoja wina. Ten
blog to też Twoja
zasługa wina. Bo
wiesz. Gdybyś nie zaczęła czytać Pottera... dobra, nie zaczynam
od początku, ale w sumie to ja zaczęłam blogować... Ciężko mi
teraz powiedzieć, kto ponosi większą odpowiedzialność. Senkju za
sprawdzanie rozdziałów i za to, że czasem śmiałaś się z treści
a nie byków Eduardo
moich. W ogóle
podziękowania są śmieszne. Przypomniał mi się ten facet, co
napisał Mrówkę.
Dziękuję:
Muniette vel. Psyche, Megannowa, Legilimencja, Lai, Kosia,
Rayne, Marzycielka, Dusia, Beatrice, Rosmaneczka, Shady Blade, Agnes,
Firiel, Leszczyna, Ros, Pandora, La verite, Elizz, Condawiramus,
Moustache – za wszystkie miłe
słowa, czasem krytykę i wytykanie błędów. Dzięki, że byliście
i dałyście się przekonać do mojej wersji. Kocham Was bardzo i mam
szczerą nadzieję, że przejdziecie się również na moje pozostałe
blogi.
Anonimy:
tak, tak, do Ciebie mówię drogi, czytelniku, który tylko po
cichutku sobie czytałeś, a nigdy nie skomentowałeś. Wiem, że tam
siedzisz. Doszłam do tego w bardzo prosty sposób. Z boku zawsze
pisałam datę nowego rozdziału i o dziwo w dzień publikacji w
statystyce mam krzywą Gaussa. Na co dzień średnia ilość wejść
to stówka, a w soboty robiło się ich pięć razy więcej.
Trolle:
mówiłam, że nigdy się nie poddam?
Ostatnio
zatęskniło mi się za Onetem. Tak, tak, śmiejcie się. A wiecie za
czym najbardziej? Za poleceniami i złotymi gwiazdkami, który udało
mi się nazbierać równą dziesiątkę. Za nie też Wam dziękuję
:*
A!
Uwaga! Anonimy i inne cichacze możecie komentować. Proszę o
malutką opinię lub jakiekolwiek ciepłe słówko, jeśli byliście.
PS:
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że na Ginevrze było więcej
szablonów niż postów?
PS2:
Wy też macie wrażenie, że ten szablon daje taki promyk nadziei, że
jednak była szczęśliwa przez resztę swojego życia?
EDIT!
A'propos szablonów. Zachęcam do oddawania głosów na mnie o tugaj <<klik>>
-------------------------------------------------------------------