wtorek, 23 listopada 2010

011 ROZDZIAŁ: Jesteś śmierciożercą?

Co to znaczy kochać mężczyznę? To znaczy kochać go na przekór sobie, na przekór niemu, na przekór całemu światu. To znaczy kochać go w sposób, na który nikt nie ma wpływu.
(Éric-Emmanuel Schmitt)
 
Jakiej lekcji najbardziej nie lubię? To pytanie jest tak proste, że mogę na nie odpowiedzieć bez problemu. Mowa oczywiście o obronie przed czarną magią. Nie, przepraszam. Słowo „obrona” absolutnie tu nie pasuje. To jest po prostu czarna magia. Amycus Carrow dobrze się bawi męcząc uczniów, ale jeszcze bardziej lubi jak torturujemy się wzajemnie. Lekcja ta jest obowiązkowa dla wszystkich. Nie ważne z jakim wynikiem na SUM – ach skończyliśmy piątą klasę. Nie ważne, że w klasie trzeciej nie wybraliśmy tego przedmiotu. Po prostu musimy na nim być i tyle. Gryfoni razem ze Ślizgonami, a Puchoni z Krukonami.
Zawsze siadam w ostatniej ławce, zgarbiona chowam się za plecami jakiegoś osiłka ze Slytherinu, którego imię w ogóle mnie nie interesuje. Udaję, że mnie nie ma. Notuję wszystko, co dyktuje Amycus i staram się nigdy mu nie podpaść.
Tego dnia jednak było inaczej. Nie potrafiłam się skupić na lekcji. Myślami byłam zupełnie gdzie indziej. Cały czas wspominałam Eddiego. Wiedziałam, że ten mężczyzna pracuje dla Snape’a. To nie było to samo co Nessi i Galinda. Kto wie, może był nawet śmierciożercą? Na to pytanie wolałam na razie nie znać odpowiedzi. Bardziej odpowiadało mi życie w błogiej nieświadomości, a tym bardziej kiedy pomyślałam, że jestem jego dłużniczką. Nie chciałam nawet myśleć, czego może ode mnie żądać. Jednak jakaś inna część mnie chciała pobiec do niego, godzinami patrzeć mu w oczy i nawiązać bliższą znajomość, a może nawet przyjaźń. Przyjaźń z pracownikiem Sami Wiecie Kogo? Czy to na pewno dobre rozwiązanie?
- Nie jestem dziwką! – wyrwał mnie z zamyślenia krzyk Galindy.
Zdziwiona podniosłam wzrok. Widziałam jak Amycus pochyla się nad ławką Ślizgonki.
- Chcesz się ze mną sprzeczać? – zapytał przepełnionym ironią głosem.
Spojrzała na niego groźnie. Byłam pod wrażeniem. Dziewczyna nie dawała sobą pomiatać.
- Widzę, że mamy chętną do próby zaklęcia.
Po plecach przeszedł mnie dreszcz. Galinda siedziała do mnie tyłem, jednak mogłam sobie wyobrazić jak na jej twarzy pojawia się cień strachu.
- Wstawaj! – wrzasnął, ciągnąc ją za włosy.
- Proszę mnie zostawić – jęknęła. – Pani Pomfrey …
- Zamknij się, mam w nosie co gada ta stara baba.
Reszta działa się szybko. Zerwałam się na równe nogi. Nie panowałam nad sobą.
- Niech pan ją zostawi – rzekłam z taką pewnością siebie, że sama byłam pod wrażeniem.
Amycus spojrzał na mnie nie do końca wiedząc, co ma zrobić.
- Panno Ginevro… – odezwała się Galinda.
- Och, daj spokój z tą twoją kulturą.
Wiedziałam, co mnie zaraz czeka. Na twarzy nauczyciela pojawił się cyniczny uśmiech. Zapraszającym gestem dłoni wskazał środek klasy.
- Proszę bardzo panno Weasley, skoro zgłosiłaś się na ochotnika.
Nie mogłam okazać strachu. Pewna siebie, z wysoko uniesioną głową, przeszłam przez środek sali. Jeśli dopisze mi szczęście, to zaklęcie będzie zbyt trudne dla przeciętnego szóstoklasisty.
Kochany Harry,
Dlaczego? Dlaczego zawsze ja pcham się gdzie nie mam? Przecież w klasie było ponad czterdzieści osób, ale to właśnie JA, wspaniała, odważna i mężna panna Weasley, musiałam bawić się w bohaterkę. Dlaczego ja nigdy nie mogę sobie podarować? Siedzieć spokojnie i udawać , że to wszystko mnie nie dotyczy? Ktoś przecież musiał się za nią wstawić! Padło na mnie… albo sama na siebie wskazałam.
Przeżyję… To tylko jedna lekcja, na której stanę się królikiem doświadczalnym. Wszystko minie. Tylko proszę, wytłumacz mi dlaczego nikt się nie odezwał? Dlaczego wszyscy siedzieli cicho, ciesząc się pod nosem z tego, że to nie ich wybrał?
Twoja Ginny
***
Ból prawej ręki był nie do wytrzymania. Marzyłam tylko o tym, aby dojść do skrzydła szpitalnego. Po moich policzkach płynęły strumienie łez.. Starałam się nie patrzeć na rękę, bo od razu robiło mi się niedobrze. Była wygięta pod dziwnym, nienaturalnym kątem. Kość łokciowa wydawała się wypaść ze stawu. Bałam się nią poruszyć, bałam się, że zaraz stracę siłę i nie zrobię ani kroku więcej.
- Panno Weasley! – usłyszałam za plecami znajomy głos. – Zaczekaj!
Odwróciłam się na pięcie. W moją stronę biegł nie kto inny, jak Galinda Doyle. Zdrową ręką otarłam łzy z policzka.
- Tak strasznie mi przykro – zaczęła, starając się nie patrzeć na moją rękę. – Pomogę ci dojść do skrzydła szpitalnego.
Objęła mnie niepewnie w pasie swoją kościstą dłonią.
- Nie musiałaś się za mną wstawiać. Poradziłabym sobie.
- Daj spokój – jęknęłam. – Już po wszystkim.
- Panno Weasley…
- Nie mów tak na mnie.
Wyciągnęłam w jej stronę lewą rękę.
- Wystarczy: Ginny.
- Galinda – rzekła ściskając ją nieśmiało.
Uśmiechnęła się delikatnie. Ja nie byłam w stanie odwzajemnić tego drobnego gestu. Teraz bałam się jeszcze bardziej, szczególnie, że podpierała mnie dziewczyna, która mogła się w każdej chwili przewrócić.
- Dziękuję ci… Ginny – szepnęła. – Tak bardzo ci dziękuję.
Nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Miałam ochotę krzyczeć z bólu.
- Jeszcze kawałek – słyszałam jak przez mgłę głos Galindy.
Nigdy nie odczuwałam czegoś takiego. Był ból, oczywiście, że tak. Ale to? To była martyrologia, a nie jakieś zwykłe cierpienie. Nigdy nie płakałam z powodu fizycznej udręki. Nigdy. Pozwalałam sobie opatrzyć kolano. To samo było na meczach Quidditch’a. Zawsze z podniesioną głową…
Po chwili zauważyłam, że z naprzeciwka zmierza Eddie Snake. Szedł pewnym krokiem. Jego buty wystukiwały równy rytm na kamiennej posadzce. Jednak, kiedy nas dostrzegł, zwolnił kroku.
- Ginny – wydusił z siebie. – Co ci się stało? Jeśli to znowu ten idiota, to daję słowo…
- Uspokój się – jęknęłam. – To przez lekcję obrony.
Spojrzał na mnie badawczym wzrokiem. Dokładnie lustrował moją ranną rękę.
- Dlaczego nie jesteś w skrzydle szpitalnym? – zapytał po chwili.
- Właśnie tam szłyśmy – wtrąciła się Galinda. - Ale to pan nas teraz zatrzymuje.
- Pomfrey ci nie pomoże – rzekł, nie zwracając uwagi na stwierdzenie Ślizgonki.
Przeraziłam się jeszcze bardziej. Co on ma na myśli mówiąc te słowa? Czy jego zdaniem już nigdy sprawnie nie użyje prawej ręki? Niespodziewanie poszedł do mnie i jednym zwinnym ruchem wziął mnie na ręce. Wyrwałam z siebie tylko cichy jęk.
- Moment – jęknęła Galinda. – Przecież byśmy tam doszły.
- Sam się tobą zajmę – szepnął mi do ucha. – Nie bój się.
- Harry… - jęknęłam, zatapiając się w jego głębokich, zielonych oczach. – Ufam ci…
Przez ból nie miałam siły myśleć. Oparłam głowę o jego tors. Zamknęłam ciężkie, napuchnięte od łez powieki. Czułam się jakbym płynęła, pokonywała niewidzialne odległości. Wiedziałam, że silne ramiona chłopaka zapewnią mi absolutne bezpieczeństwo. Chłopaka… Ale kim był ten chłopak? Moim rycerzem? Moim wybawcą? Moim Harrym? Nie… Coś było nie tak. Przecież Harry był teraz gdzieś na końcu świata. Więc kto całował moje suche wargi? Kto ocierał łzy z mojego piegowatego policzka? Przecież on nie mógł nawet wiedzieć, że potrzebuję pomocy.
Kto wiec był właścicielem ciepłych rąk, które ułożyły mnie w wygodnej pozycji na czymś miękkim i wygodnym? Czyje palce odgarnęły z mojego spoconego czoła pukle rudych włosów? Czyje dłonie delikatnie ujęły moją chora rękę, aby po chwili zdać jej jeszcze większy ból?
Z mojej piersi wydobył się zagłuszający bicie serca wrzask. Tego bólu nie można było z niczym porównać. Wydawało się, jakby przeszywał całe moje ciało, jakby ktoś wbijał we mnie tysiąc rozgrzanych do czerwoności igieł. Krzyk, pisk i ta niewiarygodna myśl, że zaraz nastąpi koniec. Przecież z bólu też można umrzeć. Jest gdzieś cienka granica, której człowiek nie może przekroczyć.
Nagle, nie wiadomo kiedy, wszystko ustało. Czy to był koniec? Nie. Słyszałam mój przyspieszony oddech i odgłosy krzątaniny. Moich nozdrzy dobiegł nieprzyjemny odór jakiejś rozkładającej się substancji. Zakaszlałam. Poczułam w płucach antypatyczne opary.
Podniosłam ciężkie powieki. Leżałam w granatowej, atłasowej pościeli na dużym, eleganckim łóżku. Byłam w małym, nieznanym mi pokoju. Na jasnych ścianach nie wisiał żaden obraz. W rogu pomieszczenia, obok szafki zastawionej flakonami, stał sprawca całego hałasu. Pochylał się nad bulgocącym wywarem w kociołku.
- Co się stało? – wychrypiałam obcym mi głosem, po czym znów dostałam ataku duszącego kaszlu.
Mężczyzna odwrócił się zdumiony. Lustrował mnie swoimi pięknymi oczami.
- Myślałem, że dłużej będziesz nieprzytomna – oświadczył wracając do pracy nad eliksirem.
Opadłam na miękka poduszkę. Nie chciałam o niczym myśleć. Po prostu wolałam spać. Zamknąć oczy i odpłynąć do niczym niezmąconej krainy.
- Uratowałeś mnie? – zapytałam cicho.
W odpowiedzi usłyszałam jego ciche prychniecie. Podszedł do mnie ze szklaną wstrętnie wyglądającego wywaru.
- Od razu byś nie umarł – stwierdzał uśmiechając się delikatnie. – Co najwyżej mogłaś stracić rękę.
Na mojej twarzy zagościł cień strachu. Czy naprawdę było aż tak źle? Mimowolnie spojrzałam na prawą rękę. Leżała bezwładnie na błękitnym prześcieradle.
- Nie ruszaj – rzekł Eddie, jakby czytał w moich myślach. – Będzie boleć.
- Ale wszystko jest dobrze?
Znów uśmiechnął się tajemniczo, po czym chwycił mnie za ramiona i jednym ruchem posadził. Zakręciło mi się w głowie.
- Chcę spać – jęknęłam jak dziecko.
Zignorował moja prośbę.
- Wypij to – powiedział podsuwając mi szklankę ze śmierdzącym wywarem.  – Dalej. Ile masz lat?
Wzięłam niezgrabny łyk. Myślałam, że zwymiotuję resztki niestrawionego śniadania.
- Co to jest? – wydusiłam z siebie. – Chcesz mnie otruć?
- Ładne podziękowania…
Eddie, bez zbędnych ceregieli, wlał mi do gardła resztę eliksiru, po czym ułożył mnie wygodnie.
- Jesteś uzdrowicielem? – zapytałam, kiedy przykrywał mnie kołdrą.
- Prześpij się. Za kilka godzin po klątwie nie będzie śla…
- Odpowiedz mi – przerwałam jego wypowiedź.
- Chciałbym, ale… nie mam skończonych kursów.
- Dlaczego? – poczułam jak moje powieki stają się ciężkie. Najwyraźniej podał mi silny środek nasenny.
- Bo zostałem wezwany do Hogwartu.
- Jesteś śmierciożercą?
Spojrzał na mnie, a kącik jego ust uniósł się niezauważalnie. Widziałam jak porusza wargami, jednak nie dosłyszałam odpowiedzi. Zasnęłam…
***
Jest dłuższa niż zazwyczaj :)
W piątek w końcu udam się do Wrocławia, a tam… kino! Tak, nareszcie. Notka dlaJaenelle, która będzie musiała ze mną wytrwać (albo ja z nią). Nie zapomnij, że do Ciebie przyjadę. Nie chcę umrzeć u Ciebie z głodu.
Dziękuję tez wszystkim za miłe komentarze. Widzę, że Eddie nie tylko mi przypadł do gustu ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ginowaci