Co
to znaczy kochać mężczyznę? To znaczy kochać go na przekór sobie, na
przekór niemu, na przekór całemu światu. To znaczy kochać go w sposób,
na który nikt nie ma wpływu.
(Éric-Emmanuel Schmitt)
Jakiej
lekcji najbardziej nie lubię? To pytanie jest tak proste, że mogę
na nie odpowiedzieć bez problemu. Mowa oczywiście o obronie przed
czarną magią. Nie, przepraszam. Słowo „obrona” absolutnie tu
nie pasuje. To jest po prostu czarna magia. Amycus Carrow dobrze się
bawi męcząc uczniów, ale jeszcze bardziej lubi jak torturujemy się
wzajemnie. Lekcja ta jest obowiązkowa dla wszystkich. Nie ważne z
jakim wynikiem na SUM – ach skończyliśmy piątą klasę. Nie
ważne, że w klasie trzeciej nie wybraliśmy tego przedmiotu. Po
prostu musimy na nim być i tyle. Gryfoni razem ze Ślizgonami, a
Puchoni z Krukonami.
Zawsze
siadam w ostatniej ławce, zgarbiona chowam się za plecami jakiegoś
osiłka ze Slytherinu, którego imię w ogóle mnie nie interesuje.
Udaję, że mnie nie ma. Notuję wszystko, co dyktuje Amycus i staram
się nigdy mu nie podpaść.
Tego
dnia jednak było inaczej. Nie potrafiłam się skupić na lekcji.
Myślami byłam zupełnie gdzie indziej. Cały czas wspominałam
Eddiego. Wiedziałam, że ten mężczyzna pracuje dla Snape’a. To
nie było to samo co Nessi i Galinda. Kto wie, może był nawet
śmierciożercą? Na to pytanie wolałam na razie nie znać
odpowiedzi. Bardziej odpowiadało mi życie w błogiej
nieświadomości, a tym bardziej kiedy pomyślałam, że jestem jego
dłużniczką. Nie chciałam nawet myśleć, czego może ode mnie
żądać. Jednak jakaś inna część mnie chciała pobiec do niego,
godzinami patrzeć mu w oczy i nawiązać bliższą znajomość, a
może nawet przyjaźń. Przyjaźń z pracownikiem Sami Wiecie Kogo?
Czy to na pewno dobre rozwiązanie?
-
Nie jestem dziwką! – wyrwał mnie z zamyślenia krzyk Galindy.
Zdziwiona
podniosłam wzrok. Widziałam jak Amycus pochyla się nad ławką
Ślizgonki.
-
Chcesz się ze mną sprzeczać? – zapytał przepełnionym ironią
głosem.
Spojrzała
na niego groźnie. Byłam pod wrażeniem. Dziewczyna nie dawała sobą
pomiatać.
-
Widzę, że mamy chętną do próby zaklęcia.
Po
plecach przeszedł mnie dreszcz. Galinda siedziała do mnie tyłem,
jednak mogłam sobie wyobrazić jak na jej twarzy pojawia się cień
strachu.
-
Wstawaj! – wrzasnął, ciągnąc ją za włosy.
-
Proszę mnie zostawić – jęknęła. – Pani Pomfrey …
-
Zamknij się, mam w nosie co gada ta stara baba.
Reszta
działa się szybko. Zerwałam się na równe nogi. Nie panowałam
nad sobą.
-
Niech pan ją zostawi – rzekłam z taką pewnością siebie, że
sama byłam pod wrażeniem.
Amycus
spojrzał na mnie nie do końca wiedząc, co ma zrobić.
-
Panno Ginevro… – odezwała się Galinda.
-
Och, daj spokój z tą twoją kulturą.
Wiedziałam,
co mnie zaraz czeka. Na twarzy nauczyciela pojawił się cyniczny
uśmiech. Zapraszającym gestem dłoni wskazał środek klasy.
-
Proszę bardzo panno Weasley, skoro zgłosiłaś się na ochotnika.
Nie
mogłam okazać strachu. Pewna siebie, z wysoko uniesioną głową,
przeszłam przez środek sali. Jeśli dopisze mi szczęście, to
zaklęcie będzie zbyt trudne dla przeciętnego szóstoklasisty.
Kochany
Harry,
Dlaczego?
Dlaczego zawsze ja pcham się gdzie nie mam? Przecież w klasie było
ponad czterdzieści osób, ale to właśnie JA, wspaniała, odważna
i mężna panna Weasley, musiałam bawić się w bohaterkę. Dlaczego
ja nigdy nie mogę sobie podarować? Siedzieć spokojnie i udawać ,
że to wszystko mnie nie dotyczy? Ktoś przecież musiał się za nią
wstawić! Padło na mnie… albo sama na siebie wskazałam.
Przeżyję…
To tylko jedna lekcja, na której stanę się królikiem
doświadczalnym. Wszystko minie. Tylko proszę, wytłumacz mi
dlaczego nikt się nie odezwał? Dlaczego wszyscy siedzieli cicho,
ciesząc się pod nosem z tego, że to nie ich wybrał?
Twoja
Ginny
***
Ból
prawej ręki był nie do wytrzymania. Marzyłam tylko o tym, aby
dojść do skrzydła szpitalnego. Po moich policzkach płynęły
strumienie łez.. Starałam się nie patrzeć na rękę, bo od razu
robiło mi się niedobrze. Była wygięta pod dziwnym, nienaturalnym
kątem. Kość łokciowa wydawała się wypaść ze stawu. Bałam się
nią poruszyć, bałam się, że zaraz stracę siłę i nie zrobię
ani kroku więcej.
-
Panno Weasley! – usłyszałam za plecami znajomy głos. –
Zaczekaj!
Odwróciłam
się na pięcie. W moją stronę biegł nie kto inny, jak Galinda
Doyle. Zdrową ręką otarłam łzy z policzka.
-
Tak strasznie mi przykro – zaczęła, starając się nie patrzeć
na moją rękę. – Pomogę ci dojść do skrzydła szpitalnego.
Objęła
mnie niepewnie w pasie swoją kościstą dłonią.
-
Nie musiałaś się za mną wstawiać. Poradziłabym sobie.
-
Daj spokój – jęknęłam. – Już po wszystkim.
-
Panno Weasley…
-
Nie mów tak na mnie.
Wyciągnęłam
w jej stronę lewą rękę.
-
Wystarczy: Ginny.
-
Galinda – rzekła ściskając ją nieśmiało.
Uśmiechnęła
się delikatnie. Ja nie byłam w stanie odwzajemnić tego drobnego
gestu. Teraz bałam się jeszcze bardziej, szczególnie, że
podpierała mnie dziewczyna, która mogła się w każdej chwili
przewrócić.
-
Dziękuję ci… Ginny – szepnęła. – Tak bardzo ci dziękuję.
Nogi
zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Miałam ochotę krzyczeć z
bólu.
-
Jeszcze kawałek – słyszałam jak przez mgłę głos Galindy.
Nigdy
nie odczuwałam czegoś takiego. Był ból, oczywiście, że tak. Ale
to? To była martyrologia, a nie jakieś zwykłe cierpienie. Nigdy
nie płakałam z powodu fizycznej udręki. Nigdy. Pozwalałam sobie
opatrzyć kolano. To samo było na meczach Quidditch’a. Zawsze z
podniesioną głową…
Po
chwili zauważyłam, że z naprzeciwka zmierza Eddie Snake. Szedł
pewnym krokiem. Jego buty wystukiwały równy rytm na kamiennej
posadzce. Jednak, kiedy nas dostrzegł, zwolnił kroku.
-
Ginny – wydusił z siebie. – Co ci się stało? Jeśli to znowu
ten idiota, to daję słowo…
-
Uspokój się – jęknęłam. – To przez lekcję obrony.
Spojrzał
na mnie badawczym wzrokiem. Dokładnie lustrował moją ranną rękę.
-
Dlaczego nie jesteś w skrzydle szpitalnym? – zapytał po chwili.
-
Właśnie tam szłyśmy – wtrąciła się Galinda. - Ale to pan nas
teraz zatrzymuje.
-
Pomfrey ci nie pomoże – rzekł, nie zwracając uwagi na
stwierdzenie Ślizgonki.
Przeraziłam
się jeszcze bardziej. Co on ma na myśli mówiąc te słowa? Czy
jego zdaniem już nigdy sprawnie nie użyje prawej ręki?
Niespodziewanie poszedł do mnie i jednym zwinnym ruchem wziął mnie
na ręce. Wyrwałam z siebie tylko cichy jęk.
-
Moment – jęknęła Galinda. – Przecież byśmy tam doszły.
-
Sam się tobą zajmę – szepnął mi do ucha. – Nie bój się.
-
Harry… - jęknęłam, zatapiając się w jego głębokich,
zielonych oczach. – Ufam ci…
Przez
ból nie miałam siły myśleć. Oparłam głowę o jego tors.
Zamknęłam ciężkie, napuchnięte od łez powieki. Czułam się
jakbym płynęła, pokonywała niewidzialne odległości. Wiedziałam,
że silne ramiona chłopaka zapewnią mi absolutne bezpieczeństwo.
Chłopaka… Ale kim był ten chłopak? Moim rycerzem? Moim wybawcą?
Moim Harrym? Nie… Coś było nie tak. Przecież Harry był teraz
gdzieś na końcu świata. Więc kto całował moje suche wargi? Kto
ocierał łzy z mojego piegowatego policzka? Przecież on nie mógł
nawet wiedzieć, że potrzebuję pomocy.
Kto
wiec był właścicielem ciepłych rąk, które ułożyły mnie w
wygodnej pozycji na czymś miękkim i wygodnym? Czyje palce odgarnęły
z mojego spoconego czoła pukle rudych włosów? Czyje dłonie
delikatnie ujęły moją chora rękę, aby po chwili zdać jej
jeszcze większy ból?
Z
mojej piersi wydobył się zagłuszający bicie serca wrzask. Tego
bólu nie można było z niczym porównać. Wydawało się, jakby
przeszywał całe moje ciało, jakby ktoś wbijał we mnie tysiąc
rozgrzanych do czerwoności igieł. Krzyk, pisk i ta niewiarygodna
myśl, że zaraz nastąpi koniec. Przecież z bólu też można
umrzeć. Jest gdzieś cienka granica, której człowiek nie może
przekroczyć.
Nagle,
nie wiadomo kiedy, wszystko ustało. Czy to był koniec? Nie.
Słyszałam mój przyspieszony oddech i odgłosy krzątaniny. Moich
nozdrzy dobiegł nieprzyjemny odór jakiejś rozkładającej się
substancji. Zakaszlałam. Poczułam w płucach antypatyczne opary.
Podniosłam
ciężkie powieki. Leżałam w granatowej, atłasowej pościeli na
dużym, eleganckim łóżku. Byłam w małym, nieznanym mi pokoju. Na
jasnych ścianach nie wisiał żaden obraz. W rogu pomieszczenia,
obok szafki zastawionej flakonami, stał sprawca całego hałasu.
Pochylał się nad bulgocącym wywarem w kociołku.
- Co
się stało? – wychrypiałam obcym mi głosem, po czym znów
dostałam ataku duszącego kaszlu.
Mężczyzna
odwrócił się zdumiony. Lustrował mnie swoimi pięknymi oczami.
-
Myślałem, że dłużej będziesz nieprzytomna – oświadczył
wracając do pracy nad eliksirem.
Opadłam
na miękka poduszkę. Nie chciałam o niczym myśleć. Po prostu
wolałam spać. Zamknąć oczy i odpłynąć do niczym niezmąconej
krainy.
-
Uratowałeś mnie? – zapytałam cicho.
W
odpowiedzi usłyszałam jego ciche prychniecie. Podszedł do mnie ze
szklaną wstrętnie wyglądającego wywaru.
- Od
razu byś nie umarł – stwierdzał uśmiechając się delikatnie. –
Co najwyżej mogłaś stracić rękę.
Na
mojej twarzy zagościł cień strachu. Czy naprawdę było aż tak
źle? Mimowolnie spojrzałam na prawą rękę. Leżała bezwładnie
na błękitnym prześcieradle.
-
Nie ruszaj – rzekł Eddie, jakby czytał w moich myślach. –
Będzie boleć.
-
Ale wszystko jest dobrze?
Znów
uśmiechnął się tajemniczo, po czym chwycił mnie za ramiona i
jednym ruchem posadził. Zakręciło mi się w głowie.
-
Chcę spać – jęknęłam jak dziecko.
Zignorował
moja prośbę.
-
Wypij to – powiedział podsuwając mi szklankę ze śmierdzącym
wywarem. – Dalej. Ile masz lat?
Wzięłam
niezgrabny łyk. Myślałam, że zwymiotuję resztki niestrawionego
śniadania.
- Co
to jest? – wydusiłam z siebie. – Chcesz mnie otruć?
-
Ładne podziękowania…
Eddie,
bez zbędnych ceregieli, wlał mi do gardła resztę eliksiru, po
czym ułożył mnie wygodnie.
-
Jesteś uzdrowicielem? – zapytałam, kiedy przykrywał mnie kołdrą.
-
Prześpij się. Za kilka godzin po klątwie nie będzie śla…
-
Odpowiedz mi – przerwałam jego wypowiedź.
-
Chciałbym, ale… nie mam skończonych kursów.
-
Dlaczego? – poczułam jak moje powieki stają się ciężkie.
Najwyraźniej podał mi silny środek nasenny.
- Bo
zostałem wezwany do Hogwartu.
-
Jesteś śmierciożercą?
Spojrzał
na mnie, a kącik jego ust uniósł się niezauważalnie. Widziałam
jak porusza wargami, jednak nie dosłyszałam odpowiedzi. Zasnęłam…
***
Jest
dłuższa niż zazwyczaj :)
W
piątek w końcu udam się do Wrocławia, a tam… kino! Tak,
nareszcie. Notka dlaJaenelle,
która będzie musiała ze mną wytrwać (albo ja z nią). Nie
zapomnij, że do Ciebie przyjadę. Nie chcę umrzeć u Ciebie z
głodu.
Dziękuję
tez wszystkim za miłe komentarze. Widzę, że Eddie nie tylko mi
przypadł do gustu ^^
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz