Ach, gdyby tak od razu, każdy zrozumieć mógł, że lepsza droga bez drogowskazów, niż drogowskazy bez dróg.
(Stanisław Jerzy Lec)
Czekałam
na dobre informacje. Na jakiekolwiek informacje, które nie wywołają
w mojej piersi paskudnego bólu. Więcej bym go nie zniosła. Zawsze
są jakieś granice. A ja do swojej zbliżam się nieubłaganie
szybko. Chcę się zatrzymać, chcę jednak moje nogi odmawiają mi
posłuszeństwa. Pędzą w nieznany. Zaczynam tracić kontrolę nad
własnym ciałem. Jest to na wskroś niebezpieczne, ale jak mam na to
zaradzić? Nie potrafię…
Jedną,
małą, jasną gwiazdką na niebie porażek jest to, że Nessi się
nic nie stało. Eddie najwyraźniej ma zbyt bujną wyobraźnię,
skoro twierdził, że Draco i jego goryle będą na nią czekać.
Chyba nawet oni są na tyle głupi, aby wmówić sobie, że wszyscy
Ślizgoni są źli i żaden nie obróciłby się przeciw Sam –
Wiesz – Komu. Najwyraźniej mieli klapki na oczach, kiedy Nessi
obściskiwała się z Neville’em. A może ubzdurali sobie, że to w
jakiejś szlachetnej sprawie? Kto ich wszystkich zrozumie…
W
sumie jest coś jeszcze, ale nie potrafię tego wrzucić do worka
dobra lub zła. Może to pociągnąć za sobą zbyt wielkie
konsekwencje, może to zmienić moje życie tak radykalnie, ze nie
będę umiała się w nim już nigdy odnaleźć. W tajnej bibliotece
znalazłam książkę. „Magiczne zabezpieczenia pamiętników i
dzienników”. Nie wspomniałam Eddiemu słowem, że ją stamtąd
wyniosłam. Nie potrafiłam. Obiecałam sobie wypróbować dziś
wieczorem niektóre z tych zaklęć. Jednak ta myśl przerażała
mnie jeszcze bardziej.
Patrzyłam
na drzwi skrzydła szpitalnego zza zakrętu. Wiedziałam, ze muszę
porozmawiać z Galindą. Musiała mi powiedział to, co chciała w
trakcie przyjęcia u Hagrida. To wszystko wydawało się błahe.
Podejść, zapukać, wejść, przywitać się i… dowiedzieć się
prawdy. Przez kilka ostatnich dni wmawiałam sobie, że to na pewno
nic wielkiego. Jakaś błahostka w stylu: Ginny, jesteś narażona na
niebezpieczeństwo – takie proste stwierdzenie faktu.
W
pewnej chwili drewniane drzwi się otworzyły. Już chciałam się
cofnąć, aby nikt mnie nie zauważył, jednak w ostatniej chwili się
zawahałam.
Ze
środka wyszła para. Mogli mieć niecałe czterdzieści lat. Kobieta
była dość puszysta. Miała długie blond włosy związane w ciasny
francuski warkocz. Twarz miała ładną, gładką – niezmąconą
żadnym pudrem. Ubrana była elegancko. Odpowiednim krojem starała
się zakryć niepotrzebną tuszę. Mężczyzna był wysoki i masywny.
Jedyne włosy jakie mu pozostały to czarne, lekko zakręcone wąsy.
Na
początku pomyślałam, że to uzdrowiciele. Prowadzili dość
ożywiona dyskusję. Nie widzieli mnie, więc nie starali się
przyciszyć tonu głosu.
-
Skąd ona o tym wie!? – zaczęła kobieta. Dostrzegłam, że patrzy
z wyrzutem na swojego towarzysza.
-
Chyba nie myślisz Susan, że ja bym jej o tym powiedział? –
oburzył się mężczyzna.
-
Och, daj spokój. Oczywiście, ze nie! Po prostu się zdenerwowałam.
- To
i tak bez znaczenia. Ona tego nie…
-
Nie waż się Kończyc, John! To nasza córka.
Spojrzał
na nią znacząco, jednak nic nie odpowiedział. Ruszyli przed
siebie, oddalając się ode mnie coraz bardziej.
Cos
było nie w porządku. Doskonale rozumiałam, że dzieci nie zawsze
są wypisz – wymaluj jak rodzice, ale to była przesada. Galinda
była zupełnym przeciwieństwem tych dwoje.
-
Ginny, jesteśmy rodzeństwem – przeszedł mi przez głowę jej
głos.
Zaśmiałam
się w duchu, jak w ogóle mogłam pomyśleć o czymś takim? Jednak
cały czas czułam niepokój. Podjęłam decyzję. Ruszyłam pewnie w
stronę drzwi. Jeśli teraz tego nie załatwię, to już nigdy się
nie dowiem. Zacisnęłam wargi w ciasną linię i wstrzymałam
oddech. Zapukałam głucho w ciężkie drzwi i weszłam do środka.
Znałam
dokładnie to pomieszczenie. Jasne mury i duże okna. Wzdłuż ścian
ustawione były wąskie, pościelone na biało, łóżka. Przy każdym
z nich stał parawan zapewniającemu choremu odrobinę prywatności.
Pomfrey
nigdzie nie zauważyłam. Najwyraźniej załatwiała jakieś sprawy w
swoim gabinecie.
Galindę
natomiast dostrzegłam od razu. Zajmowała łóżko w najdalszym rogu
sali. Prawie jej nie poznałam. Jej skóra była blada, prawie
przezroczysta. Włosy straciły swój blask. Były zniszczone,
cienkie i splątane. Bez makijażu nie przypominała pewnej siebie
Ślizgonki. Całe jej zapadnięte policzki obsypane były piegami.
Patrzyła na mnie dużymi, brązowymi oczami. Znałam je doskonale.
-
Czekałam na ciebie – rzekła, a jej głos brzmiał dziwnie obco.-
Jutro zabierają mnie do Munga. Myślałam, ze nie zdążysz.
-
Miałam dużo pracy – odpowiedziałam, bojąc się jej wzroku.
-
Szukałaś Gemme mig, który spowolnił procesy chorobowe.
Zignorowałam
jej komentarz. Musiałam zadać jej to pytanie. Teraz albo nigdy.
Nigdy
– podpowiedział cichy głosik w mojej głowie.
-
Kiedy masz urodziny? – rzuciłam bez zastanowienia.
-
Zastanawiasz się, czy zdążysz mi zrobić prezent z okazji
osiągnięcia pełnoletniości?
-
Nie gadaj głupot, tylko odpowiedz.
-
Jedenastego sierpnia – odpowiedziała cicho.
Zbladłam,
a moje wnętrzności fiknęły koziołka. Jak w amoku usidłam na
brzegu łóżka. Widziałam jak kąciki jej warg podnoszą się
niezauważalnie. Chciałam ciszy. Grozy jak we wszystkich
powieściach, których się naczytałam w poprzednim życiu. Jak na
złość jej nie było. Nie potrafiłam się skupić na sobie.
Słyszałam ćwierkające wróble za oknem, odgłosy uczniów
dobiegające z korytarza, gwar przyciszonych rozmów…
-
Ginny – szepnęła Galinda. – My nie jesteśmy siostrami.
Zadziałało
jak kubeł zimnej wody. Kamień spadł mi z serca. Wiec to tylko
głupi zbieg okoliczności. Gdybym mogła podskoczyłabym pod sam
sufit.
-
Ale mnie nastraszyłaś – jęknęłam.
-
Nie ciesz się zbyt szybko. Mam gorsze wiadomości niż to.
-
Gorsze?
Gorzej
być by nie mogło – pomyślałam.
- To
ja jestem Ginevra Molly Weasley a nie ty.
Zwariowała
– tylko tyle przeszło mi przez myśl.
Tego
popołudnia Galinda opowiedziała mi naszą historię, historię
jednej Ginevry, którą w tym przedstawieniu miały grać dwie osoby.
Dla którejś z nas nie było tu miejsca.
Działo
się to jedenastego sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego
pierwszego roku. W szpitalu pod wezwaniem świętego Munga na świat
przyszły dwie rude dziewczynki. Jedna była zdrowa i troszeczkę
zbyt duża, natomiast druga mała i lekka niczym piórko.
Rodzice
obu dziewczynek byli szczęśliwi. Spełniło się ich największe
marzenie. Ta większa była pierwszym dzieckiem młodego
narzeczeństwa, natomiast ta drobna była już siódmym dzieckiem,
jednak pierwszą córka.
Żadna
z nich nie dostała imienia. Rodzice byli tak strasznie
niezdecydowani. Uzdrowicielki śmiały się, że dziewczynki są tak
do siebie podobna, że wyglądają jak bliźniaczki.
Niestety,
następnej nocy zrodziły się pierwsze problemy.
Ta
druga przestała oddychać. Uzdrowicielom na szczęście udało się
przywrócić funkcje życiowe, jednak było już jasne, że jest
ciężko chora. Zdiagnozowano tyle schorzeń, że nawet teraz, po
prawie siedemnastu latach, dziewczyna nie jest w stanie ich
wszystkich wymienić.
Jej
rodzice byli przerażeni. Nie mieli pieniędzy. Pracował tylko
ojciec, w dodatku za niewielka pensję. Jedno dziecko więcej to było
wyzwanie a co dopiero chore… Już następnego dnia nie mieli
galeonów na leki.
Rodzice
drugiej większej dziewczynki też nie mieli łatwiej. Jej mama
zmarła. Nikt nie chciał powiedzieć dlaczego, więc wymyślono
niemożliwą bajkę na temat dziwnej choroby poporodowej. Jej ojciec
był załamany.
Stało
się to dwa tygodnie później. Obcy ludzie wzięli pod opiekę
schorowana dziewczynkę, natomiast zdrowa z niewiadomych przyczyn
trafiła w ręce rodziców tej pierwszej. W całą tą operację nie
było wtajemniczonych zbyt wielu osób. Jednak nikt z nich nie
wiedział jakie były przyczyny jego decyzji. Chciał tylko, aby
nazwali ją Ginevra, bo tak na drugie miała jej matka.
Rodzina
zastępcza tej słabszej wychowała ja w wierze, że są jej
prawdziwymi rodzicami. Nazwali ją Galinda.
-
Skąd… skąd to wiesz? – zapytałam, kiedy zamilkła.
-
Przeczytałam pamiętnik mojej mamy – odpowiedziała bez namysłu.
-
Ach…
W
tym momencie przestałam myśleć racjonalnie. W mojej głowie
wszystko się kotłowało. Chciałam się obudzić, uszczypnąć się
z całej siły i zacząć ten beznadziejny dzień od początku.
Jednak było za późno. Prawda wyszła na światło dzienne…
Choć
może wcale nie było tak źle? Zawsze mogłam jej nie uwierzyć.
Najwyraźniej zbyt wiele czasu spędziła w szpitalach. Nie miała co
robić, więc wymyślała niestworzone historie. Ufałam mojej
rodzinie. Nie mogli mnie skrzywdzić.
-
Galindo, - zaczęłam ostrożnie – jeśli miałaś kiepskie
dzieciństwo, to nie jest to moja wina. Nie musisz od razu wpraszać
się do mojej rodziny.
Dziewczyna
zaśmiała się nerwowo.
-
Nie bądź głupia, Ginny – odpowiedziała. – Miałam cudowne
dzieciństwo. Zawsze dostawałam to, co chciałam. Nosiłam drogie
ubrania i jadłam czekoladę na obiad.
-
Zawołam panią Pomfrey – skwitowałam, zrywając się na równe
nogi.
Skierowałam
swoje kroki w stronę drzwi. Nie miałam zamiaru nikogo sprowadzać.
Liczyła się tylko możliwość ucieczki.
-
Nie uciekniesz przed prawdą. – Usłyszałam jeszcze za plecami.
Kochany
Tomie,
Czemu
właściwie do Ciebie piszę? A no tak, bo zapomniałam wziąć
magicznych leków od Eddiego. Wszyscy traktują mnie jak wariatkę.
Robią ze mnie głupią kretynkę, która nie potrafi odróżnić
prawdy od kłamstwa.
A
może dziś jest Prima aprilis? Choć kto normalny robiłby takie
dowcipy?
Czy
to możliwe, że moi rodzice są jej rodzicami? Znam ich od
siedemnastu lat, nie sądzę, aby byli zdolni oddać swoją córkę.
Poza tym moi bracia coś by wiedzieli. Szczególnie ci starsi.
Bill,
Charlie, Percy… zawsze traktowali mnie jak młodszą siostrę, a
nie rodzinnego podrzutka.
Takie
rzeczy zdarzają się w książkach a nie w normalnym życiu.
Realni ludzie nie maja czasu na zabawy w podmienianie i zamienianie
dzieci. To przecież głupie i amoralne.
Dlaczego
więc, kiedy patrzę w oczy Galindy widzę w nich moją matkę?
Zrobiła sobie przeszczep gałek ocznych czy jak? W ogóle z tymi
oczami to zawsze jest problem. Weźmy na przykład takiego Eddiego.
Co z tego, że to daleka rodzina Snape’a skoro oczy ma po matce
Harry’ego?
Zbyt
wiele pytań, na które nie chcę znać odpowiedzi. A może chcę?
Tylko jak bym wtedy żyła? Czy w ogóle potrafiłabym żyć?
Gdybym
uwierzyła w choć jedno jej słowo, to chciałabym porozmawiać z
rodzicami. A jeśli okazałoby się to prawdą, to dorwałabym mojego
biologicznego ojca i… Sam się domyśl, co najbardziej boli
facetów.
Ściskam
i całuję…
(sama
nie wiem jak się podpisać)
***
Mam
nadzieję, ze ta notka troszkę wynagrodziła te poprzednie flaki.
Wiecie, że brakowało mi listów. One są częścią Ginevry i nie
mogę jej tego odebrać.
Następna
23 kwietnia z okazji moich urodzin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz