piątek, 15 kwietnia 2011

029 ROZDZIAŁ: Jedna historia

Ach, gdyby tak od razu, każdy zrozumieć mógł, że lepsza droga bez drogowskazów, niż drogowskazy bez dróg.
(Stanisław Jerzy Lec)
 
 
Czekałam na dobre informacje. Na jakiekolwiek informacje, które nie wywołają w mojej piersi paskudnego bólu. Więcej bym go nie zniosła. Zawsze są jakieś granice. A ja do swojej zbliżam się nieubłaganie szybko. Chcę się zatrzymać, chcę jednak moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Pędzą w nieznany. Zaczynam tracić kontrolę nad własnym ciałem. Jest to na wskroś niebezpieczne, ale jak mam na to zaradzić? Nie potrafię…
 
Jedną, małą, jasną gwiazdką na niebie porażek jest to, że Nessi się nic nie stało. Eddie najwyraźniej ma zbyt bujną wyobraźnię, skoro twierdził, że Draco i jego goryle będą na nią czekać. Chyba nawet oni są na tyle głupi, aby wmówić sobie, że wszyscy Ślizgoni są źli i żaden nie obróciłby się przeciw Sam – Wiesz – Komu. Najwyraźniej mieli klapki na oczach, kiedy Nessi obściskiwała się z Neville’em. A może ubzdurali sobie, że to w jakiejś szlachetnej sprawie? Kto ich wszystkich zrozumie…
W sumie jest coś jeszcze, ale nie potrafię tego wrzucić do worka dobra lub zła. Może to pociągnąć za sobą zbyt wielkie konsekwencje, może to zmienić moje życie tak radykalnie, ze nie będę umiała się w nim już nigdy odnaleźć. W tajnej bibliotece znalazłam książkę. „Magiczne zabezpieczenia pamiętników i dzienników”. Nie wspomniałam Eddiemu słowem, że ją stamtąd wyniosłam. Nie potrafiłam. Obiecałam sobie wypróbować dziś wieczorem niektóre z tych zaklęć. Jednak ta myśl przerażała mnie jeszcze bardziej.
 
Patrzyłam na drzwi skrzydła szpitalnego zza zakrętu. Wiedziałam, ze muszę porozmawiać z Galindą. Musiała mi powiedział to, co chciała w trakcie przyjęcia u Hagrida. To wszystko wydawało się błahe. Podejść, zapukać, wejść, przywitać się i… dowiedzieć się prawdy. Przez kilka ostatnich dni wmawiałam sobie, że to na pewno nic wielkiego. Jakaś błahostka w stylu: Ginny, jesteś narażona na niebezpieczeństwo – takie proste stwierdzenie faktu.
W pewnej chwili drewniane drzwi się otworzyły. Już chciałam się cofnąć, aby nikt mnie nie zauważył, jednak w ostatniej chwili się zawahałam.
Ze środka wyszła para. Mogli mieć niecałe czterdzieści lat. Kobieta była dość puszysta. Miała długie blond włosy związane w ciasny francuski warkocz. Twarz miała ładną, gładką – niezmąconą żadnym pudrem. Ubrana była elegancko. Odpowiednim krojem starała się zakryć niepotrzebną tuszę. Mężczyzna był wysoki i masywny. Jedyne włosy jakie mu pozostały to czarne, lekko zakręcone wąsy.
Na początku pomyślałam, że to uzdrowiciele. Prowadzili dość ożywiona dyskusję. Nie widzieli mnie, więc nie starali się przyciszyć tonu głosu.
- Skąd ona o tym wie!? – zaczęła kobieta. Dostrzegłam, że patrzy z wyrzutem na swojego towarzysza.
- Chyba nie myślisz Susan, że ja bym jej o tym powiedział? – oburzył się mężczyzna.
- Och, daj spokój. Oczywiście, ze nie! Po prostu się zdenerwowałam.
- To i tak bez znaczenia. Ona tego nie…
- Nie waż się Kończyc, John! To nasza córka.
Spojrzał na nią znacząco, jednak nic nie odpowiedział. Ruszyli przed siebie, oddalając się ode mnie coraz bardziej.
Cos było nie w porządku. Doskonale rozumiałam, że dzieci nie zawsze są wypisz – wymaluj jak rodzice, ale to była przesada. Galinda była zupełnym przeciwieństwem tych dwoje.
- Ginny, jesteśmy rodzeństwem – przeszedł mi przez głowę jej głos.
Zaśmiałam się w duchu, jak w ogóle mogłam pomyśleć o czymś takim? Jednak cały czas czułam niepokój. Podjęłam decyzję. Ruszyłam pewnie w stronę drzwi. Jeśli teraz tego nie załatwię, to już nigdy się nie dowiem. Zacisnęłam wargi w ciasną linię i wstrzymałam oddech. Zapukałam głucho w ciężkie drzwi i weszłam do środka.
Znałam dokładnie to pomieszczenie. Jasne mury i duże okna. Wzdłuż ścian ustawione były wąskie, pościelone na biało, łóżka. Przy każdym z nich stał parawan zapewniającemu choremu odrobinę prywatności.
Pomfrey nigdzie nie zauważyłam. Najwyraźniej załatwiała jakieś sprawy w swoim gabinecie.
Galindę natomiast dostrzegłam od razu. Zajmowała łóżko w najdalszym rogu sali. Prawie jej nie poznałam. Jej skóra była blada, prawie przezroczysta. Włosy straciły swój blask. Były zniszczone, cienkie i splątane. Bez makijażu nie przypominała pewnej siebie Ślizgonki. Całe jej zapadnięte policzki obsypane były piegami. Patrzyła na mnie dużymi, brązowymi oczami. Znałam je doskonale.
- Czekałam na ciebie – rzekła, a jej głos brzmiał dziwnie obco.- Jutro zabierają mnie do Munga. Myślałam, ze nie zdążysz.
- Miałam dużo pracy – odpowiedziałam, bojąc się jej wzroku.
- Szukałaś Gemme mig, który spowolnił procesy chorobowe.
Zignorowałam jej komentarz. Musiałam zadać jej to pytanie. Teraz albo nigdy.
Nigdy – podpowiedział cichy głosik w mojej głowie.
- Kiedy masz urodziny? – rzuciłam bez zastanowienia.
- Zastanawiasz się, czy zdążysz mi zrobić prezent z okazji osiągnięcia pełnoletniości?
- Nie gadaj głupot, tylko odpowiedz.
- Jedenastego sierpnia – odpowiedziała cicho.
Zbladłam, a moje wnętrzności fiknęły koziołka. Jak w amoku usidłam na brzegu łóżka. Widziałam jak kąciki jej warg podnoszą się niezauważalnie. Chciałam ciszy. Grozy jak we wszystkich powieściach, których się naczytałam w poprzednim życiu. Jak na złość jej nie było. Nie potrafiłam się skupić na sobie. Słyszałam ćwierkające wróble za oknem, odgłosy uczniów dobiegające z korytarza, gwar przyciszonych rozmów…
- Ginny – szepnęła Galinda. – My nie jesteśmy siostrami.
Zadziałało jak kubeł zimnej wody. Kamień spadł mi z serca. Wiec to tylko głupi zbieg okoliczności. Gdybym mogła podskoczyłabym pod sam sufit.
- Ale mnie nastraszyłaś – jęknęłam.
- Nie ciesz się zbyt szybko. Mam gorsze wiadomości niż to.
- Gorsze?
Gorzej być by nie mogło – pomyślałam.
- To ja jestem Ginevra Molly Weasley a nie ty.
Zwariowała – tylko tyle przeszło mi przez myśl.
 
Tego popołudnia Galinda opowiedziała mi naszą historię, historię jednej Ginevry, którą w tym przedstawieniu miały grać dwie osoby. Dla którejś z nas nie było tu miejsca.
 
Działo się to jedenastego sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku. W szpitalu pod wezwaniem świętego Munga na świat przyszły dwie rude dziewczynki. Jedna była zdrowa i troszeczkę zbyt duża, natomiast druga mała i lekka niczym piórko.
Rodzice obu dziewczynek byli szczęśliwi. Spełniło się ich największe marzenie. Ta większa była pierwszym dzieckiem młodego narzeczeństwa, natomiast ta drobna była już siódmym dzieckiem, jednak pierwszą córka.
Żadna z nich nie dostała imienia. Rodzice byli tak strasznie niezdecydowani. Uzdrowicielki śmiały się, że dziewczynki są tak do siebie podobna, że wyglądają jak bliźniaczki.
Niestety, następnej nocy zrodziły się pierwsze problemy.
Ta druga przestała oddychać. Uzdrowicielom na szczęście udało się przywrócić funkcje życiowe, jednak było już jasne, że jest ciężko chora. Zdiagnozowano tyle schorzeń, że nawet teraz, po prawie siedemnastu latach, dziewczyna nie jest w stanie ich wszystkich wymienić.
Jej rodzice byli przerażeni. Nie mieli pieniędzy. Pracował tylko ojciec, w dodatku za niewielka pensję. Jedno dziecko więcej to było wyzwanie a co dopiero chore… Już następnego dnia nie mieli galeonów na leki.
Rodzice drugiej większej dziewczynki też nie mieli łatwiej. Jej mama zmarła. Nikt nie chciał powiedzieć dlaczego, więc wymyślono niemożliwą bajkę na temat dziwnej choroby poporodowej. Jej ojciec był załamany.
Stało się to dwa tygodnie później. Obcy ludzie wzięli pod opiekę schorowana dziewczynkę, natomiast zdrowa z niewiadomych przyczyn trafiła w ręce rodziców tej pierwszej. W całą tą operację nie było wtajemniczonych zbyt wielu osób. Jednak nikt z nich nie wiedział jakie były przyczyny jego decyzji. Chciał tylko, aby nazwali ją Ginevra, bo tak na drugie miała jej matka.
Rodzina zastępcza tej słabszej wychowała ja w wierze, że są jej prawdziwymi rodzicami. Nazwali ją Galinda.
 
- Skąd… skąd to wiesz? – zapytałam, kiedy zamilkła.
- Przeczytałam pamiętnik mojej mamy – odpowiedziała bez namysłu.
- Ach…
W tym momencie przestałam myśleć racjonalnie. W mojej głowie wszystko się kotłowało. Chciałam się obudzić, uszczypnąć się z całej siły i zacząć ten beznadziejny dzień od początku. Jednak było za późno. Prawda wyszła na światło dzienne…
Choć może wcale nie było tak źle? Zawsze mogłam jej nie uwierzyć. Najwyraźniej zbyt wiele czasu spędziła w szpitalach. Nie miała co robić, więc wymyślała niestworzone historie. Ufałam mojej rodzinie. Nie mogli mnie skrzywdzić.
- Galindo, - zaczęłam ostrożnie – jeśli miałaś kiepskie dzieciństwo, to nie jest to moja wina. Nie musisz od razu wpraszać się do mojej rodziny.
Dziewczyna zaśmiała się nerwowo.
- Nie bądź głupia, Ginny – odpowiedziała. – Miałam cudowne dzieciństwo. Zawsze dostawałam to, co chciałam. Nosiłam drogie ubrania i jadłam czekoladę na obiad.
- Zawołam panią Pomfrey – skwitowałam, zrywając się na równe nogi.
Skierowałam swoje kroki w stronę drzwi. Nie miałam zamiaru nikogo sprowadzać. Liczyła się tylko możliwość ucieczki.
- Nie uciekniesz przed prawdą. – Usłyszałam jeszcze za plecami.
 
Kochany Tomie,
Czemu właściwie do Ciebie piszę? A no tak, bo zapomniałam wziąć magicznych leków od Eddiego. Wszyscy traktują mnie jak wariatkę. Robią ze mnie głupią kretynkę, która nie potrafi odróżnić prawdy od kłamstwa.
A może dziś jest Prima aprilis? Choć kto normalny robiłby takie dowcipy?
Czy to możliwe, że moi rodzice są jej rodzicami? Znam ich od siedemnastu lat, nie sądzę, aby byli zdolni oddać swoją córkę. Poza tym moi bracia coś by wiedzieli. Szczególnie ci starsi.
Bill, Charlie, Percy… zawsze traktowali mnie jak młodszą siostrę, a nie rodzinnego podrzutka.
Takie rzeczy zdarzają się  w książkach a nie w normalnym życiu. Realni ludzie nie maja czasu na zabawy w podmienianie i zamienianie dzieci. To przecież głupie i amoralne.
Dlaczego więc, kiedy patrzę w oczy Galindy widzę w nich moją matkę? Zrobiła sobie przeszczep gałek ocznych czy jak? W ogóle z tymi oczami to zawsze jest problem. Weźmy na przykład takiego Eddiego. Co z tego, że to daleka rodzina Snape’a skoro oczy ma po matce Harry’ego?
Zbyt wiele pytań, na które nie chcę znać odpowiedzi. A może chcę? Tylko jak bym wtedy żyła? Czy w ogóle potrafiłabym żyć?
Gdybym uwierzyła w choć jedno jej słowo, to chciałabym porozmawiać z rodzicami. A jeśli okazałoby się to prawdą, to dorwałabym mojego biologicznego ojca i… Sam się domyśl, co najbardziej boli facetów.
Ściskam i całuję…
(sama nie wiem jak się podpisać)
 
***
Mam nadzieję, ze ta notka troszkę wynagrodziła te poprzednie flaki. Wiecie, że brakowało mi listów. One są częścią Ginevry i nie mogę jej tego odebrać.
Następna 23 kwietnia z okazji moich urodzin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ginowaci