sobota, 7 maja 2011

031 ROZDZIAŁ: Prawie na dnie

Dotrzesz do takiej granicy, że gdy jej nie przekroczysz - będziesz nieszczęśliwa, a gdy przekroczysz - może jeszcze nieszczęśliwsza...
-Fiodor Dostojewski


Nie wiem ile spałam. Minuty ciągnęły się jak godziny, godziny jak dni, a dni jak lata. Czułam ból tak wielki, że mój umysł przestał odpowiadać na jakiekolwiek bodźce zewnętrzne. Czułam obecność ludzi. Dotykali mnie, mówili do mnie, a czasami zadawali mi jeszcze więcej cierpienia. Chwilami zapominałam jak się oddycha, jak otwiera się oczy, jak porusza się palcami dłoni. Nie pozostawało mi nic innego jak czekać, aż to minie…

Nawet umrzeć nie potrafisz dobrze – usłyszałam tak znany głos w mojej głowie. – Jednak jesteś beznadziejna.

- Nie jestem beznadziejna – odpowiadałam, a mój głos brzmiał zaskakująco spokojnie. – Powiedz, że wcale tak nie myślisz.

Oczywiście, że tak myślę. Głupia, naiwna dziewucha, która choć przez chwilę chciała poczuć się ważna.

- Dlaczego mnie ranisz, Tom?

Te rozmowy zawsze kończyły się falą ciepła w moich żyłach. Później on odchodził. Miałam nadzieję, że na zawsze. Myliłam się. Po kilku godzinach był znów. Śmiał się ze mnie. Tak strasznie się śmiał.

Byłam lalką w ich rękach, niezdolną samodzielnie jeść i pić, niezdolną się poruszyć i odpowiedzieć, czasami niezdolną nawet płakać. Choć kim byli oni? Czy dotykały mnie ręce, którym kiedyś ufałam? Teraz to nie miało najmniejszego znaczenia. Wolałam umrzeć niż tak żyć.

Tak niewiele brakowało… A co miałam teraz? Puste słowa, obietnice, wyznania, cierpienia, żale i bóle.

- Ginny, całe szczęście, że żyjesz…

- Ginny, tak strasznie się martwiłam…

- Ginny, zawsze cię kochałem…

- Ginny, nie mogę sobie tego wybaczyć…

- Ginny, ja naprawdę chciałem ci powiedzieć…

- Ginny, leż spokojnie, staraj się nie myśleć o bólu…

- Ginny…

- Ginny…

- Ginevro…

Co mi było z tych słów? Czemu nikt nie chciał powiedzieć mi prawdy? Spojrzeć w te pozornie widzące oczy i oświadczyć, że jestem stracona? Że moje plany na przyszłość nie wypalą i już nigdy nie wejdę na miotłę? Bo coś takiego się czuje. Moje ciało krzyczy o pomoc, moja dusza nie mówi nic, milczy, a ja sama? Cóż, ja chcę po prostu nigdy się nie obudzić, nigdy na nich nie patrzeć, nigdy z nimi nie rozmawiać, nigdy…

Chciałam żyć jak zwykła czarownica. W Hogwarcie uczyć się magii, plotkować z koleżankami o chłopakach, dietach, kosmetykach i ubraniach. Chciałam się zakochać. Obdarzyć kogoś bezgraniczną miłością, oddać mu się bez reszty. A w przyszłości być jego żoną. Urodzić kilkoro ślicznych, zdrowych dzieci.


Całymi dniami wpatruję się w sufit. Przychodzą i wychodzą. Mówią i milczą. Płaczą i krzyczą. Proszą i błagają. Pokój jest taki obcy, jasny z jednym łóżkiem i komodą. Gdzieś tu muszą być moje rzeczy. Czuję zapach trzonka miotły, czuję zapach Eddiego na tym pamiętnym zielonym swetrze, czuję zapach Harry’ego na tych wszystkich zapisanych kiedyś pergaminach.

Zmuszają mnie abym chodziła i siedziała, a nie ciągle leżała. Mówią, że moje mięśnie muszą na nowo przyzwyczaić się do utrzymania ciężaru ciała. Kręgosłup nie chce się wyprostować. Krzyczę z bólu, kiedy robią to na siłę. Tak niewłaściwie ciągną za moje słabe, poplątane sznurki. Na nowo uczę się stawiać kroki. Niczym małe dziecko. Przynajmniej on ma okazję na to patrzeć, a nawet czasami mi pomóc. Napoić, nakarmić i otrzeć usta miękkim ręcznikiem.

Stopniały ostatnie śniegi, nie padał deszcz. Słońce zaglądało leniwie w odsłonięte okna. Podglądało wszystkie moje upadki. Widziało, jak z ładnej, zadbanej dziewczyny stałam się wrakiem. Nic nie wartą powłoką, która nie potrafiła żyć bez pomocy innych, a co więcej nie potrafiła im nawet za to podziękować. To ono obserwowało, jak moja mama ona obcina mi włosy. Moje zniszczone rude pukle opadały na drewnianą podłogę. Wyglądały jak cienkie wężyki. Miałam nawet wrażenie, że moja głowa stanie się dzięki temu lżejsza. Po raz kolejny się pomyliłam. Potem wszyscy mówili, że wyglądam bardzo ładnie, ale ja nie chciałam patrzeć w lustro.

Pewnego wieczoru wyjęłam pergamin, pióro i kałamarz. Chciałam do niego napisać. Wyznać, że nie mam już siły na nic. Sowa czekała na parapecie. Jednak, kiedy chciałam zamoczyć stalówkę w szkarłatnym atramencie, zdałam sobie sprawę, że moje palce są tak powyginane, że nawet tego nie zdołam uczynić. Kolejne rozczarowanie…

Niebo stawało się coraz bardziej błękitne, a obłoki coraz bielsze. Drzewa kwitły na zielono. Na parapecie przysiadały małe, bure wróbelki. Hałasowały każdego ranka prosząc o kilka okruchów chleba. Próbowałam zapamiętać każdy ich najdrobniejszy szczegół, każde krzywo ułożone piórko.

Potrafiłam całymi dniami wpatrywać się w zaczarowanego galeona. Czekałam na znak, znak, który musiał nadejść lada dzień. To on sprawiłby, że odzyskałabym siły i chęci do walki.


 
Drzwi otwierają się z cichym skrzypnięciem. Znów staje w nich on. Patrzy na mnie swoimi ciepłymi miodowymi oczami. Znów przestaję myśleć. Spadam w przepaść, nie widzę dna. Chcę się odbić, chcę lecz nie mam od czego. Wracam do tych dni, kiedy byłam małą dziewczynką. To właśnie wtedy powinien być ze mną. Bronić moje delikatne ciałko. Miał trzymać mnie za rękę, mówić o rzeczach, o których nie miałam pojęcia, pokazywać świat i ludzi. Uczyć mnie co jest dobre, a co złe. No i opowiedzieć o mamie. O jej wadach i zaletach, pragnieniach i marzeniach, ulubionych potrawach i miejscach, do których chciała wracać.

- Ginny... - Słyszę słowa wydobywające się z gęstej mgły obojętności.

Obca siła ciągnie mnie za ramiona i zmusza, abym usiadła. Poprawia mi poduszkę i podtrzymuje przez chwilę głowę w odpowiedniej pozycji. Patrzę, choć nie widzę.

- Przyniosłem ci obiad – kontynuuje. Słyszę uderzenia noża o talerz. Dokładnie wiem, co robi. Kroi potrawy na małe kawałki, aby było nam obu prościej. Ale mi nie jest wcale łatwo. Z jednej strony czuję się skrępowana i zawstydzona lecz z drugiej... wszystko jest mi obojętne.

Nakłada na widelec trochę białych ziaren ryżu. Otwieram usta i przeżuwam kilkakrotnie. Kolejna porcja, kolejna i kolejna. Wszystko w ciszy. Chcę się położyć, jednak wiem, czego chce on. Jeśli to zrobię, to da mi spokój na kilka godzi. Jednak nie dziś. Dziś mam gorszy dzień. Czuję jak zawartość żołądka cofa się z powrotem do gardła. Zaciskam usta i odtrącam jego dłoń. Jednym ruchem chowam głowę pod poduszką. Słyszę jak wzdycha i odkłada talerz na szafkę. Gładzi mnie po ramionach. I mówi. Nie chcę słyszeć, ale nie potrafię się wyłączyć.

- Nawet nie wiesz jak mi ciężko. Obwiniam, się za to co się stało. Gdybym powiedział ci wcześniej, gdybyś wiedziała o tym od dziecka. Mogliśmy przecież się spotykać, otrzymywać dobre kontakty, jeść razem obiady...

- Przestań – charczę. Mój głos brzmi obco. Nie poznaję go.

Czas jest zagadką. Co dnia patrzę na leniwe wskazówki i nie mogę wyjść z podziwu, że się nie zatrzymał. Skoro ja stoję, to dlaczego on pędzi? Dlaczego ludzie chcą cofać czas? Doskonale zdają sobie sprawę, że nic by to nie dało. Postąpiliby dokładnie tak samo.

Przykrywa mnie kocem i wychodzi z pokoju. Pozostaje tylko ten delikatny zapach. Unosi się kilka centymetrów nad moją poduszką. Zasypiam otulona jego ciepłem.


 
Budzi mnie blask księżyca. Wkrada się bez zaproszenia do pokoju. A razem z nim gwiazdy. Mrugają bezwstydnie. Wstaję pomału. Nie chcę upaś. Naciągam na okna stare zasłony. Tak jest o wiele lepiej. Nagle dobiega mnie głos rodziców z korytarza. W szparze w drzwiach dostrzegam blask świecy i krzątaninę cieni.

- Arturze, dłużej tak być nie może.

- Wiem Molly, ale nic na to nie poradzimy.

- To nasza córka! Jak możesz tak mówić.? Ona potrzebuje pomocy!

- Apatia coraz bardziej się pogłębia. Nawet nie wiesz jak bardzo chciałbym jej pomóc... nie mam pojęcia, co moglibyśmy zrobić. Wszystko mi się wymyka. Jestem bezradny Molly. Może wystarczy dać jej trochę czasu.

- Ile? Arturze, ile? Minął miesiąc. Fizycznie jest prawie zdrowa.

- Ona nigdy nie będzie zdrowa...

Bez zastanowienia podchodzę do drzwi. Kładę dłoń na klamce. Zaciśnięcie jej sprawia mi problem. Naciskam, uchylam, podtrzymuje się ściany i staje twarzą w twarz z moim ojcem z nim. Wystraszył się, widzę to w jego oczach. Mama ona też się zlękła. Cofnęła się niezauważalnie.

Dolna warga mi drży. Po plecach przechodzi mi dreszcz. Jest mi zimno. Przeraźliwy chłód przeszywa całe moje ciało.

- Jak to: nigdy – powtarzam po nim cicho. Chcę aby zaprzeczył, aby uśmiechnął się do mnie jak kiedyś, pogładził po włosach , posadził na kolanach i szepnął, że był to tylko zły sen. Bardzo zły sen, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

- Ginny, posłuchaj – zaczął. - Po takich zaklęciach pozostaje ślad.

Powiedział to nadzwyczaj spokojnie, tak jakby co dnia ćwiczył przed lustrem.

- Czuję – szepnęłam, dotykając dłonią lewej piersi.

Jej oczy rozszerzają się. Boi się na mnie spojrzeć. Choć w głębi serca wiem, że chce mnie przytulić. Uściskać z całej siły i zapewnić, że mnie kocha.

- Powinniście porozmawiać z Galindą – mówię, po czym cofam się z powrotem do pokoju.

Już nie dyskutują. W ciszy odchodzą do sypialni. Obiecuję sobie, że jutro napiszę list. Dam radę. A Eddie na pewno go doczyta. Kładę się i owijam szczelnie kocem. Nie śpię, nie myślę, nie czuję...

***
Mam nadzieję, że się choć troszkę podoba. Depresja i apatia to nie są najłatwiejsze tematy. No i świetnie zdaję sobie sprawę, że jest potwornie krótkie, ale zależało mi, aby dodać.

1 komentarz:

Ginowaci