sobota, 24 września 2011

051 ROZDZIAŁ: Miłosne komplikacje

 Kocha się za nic. Nie istnieje żaden powód do miłości.
(Paulo Coelho)


Lizawieta Pietrowicz jest dość nietypową postacią. Lekcje obrony przed czarną magią prowadzi bez zarzutów. Nawet Harry przyznał po zajęciach, że kobieta zna się na rzeczy. Nie ogranicza nas. Pozwala nam mówić i pytać, jednak niektóre jej uwagi są niewłaściwe. Nie potrafi powstrzymać ciętej riposty.
Jednak jedna rzecz mnie niepokoi. Jej imię. Mam wrażenie, że miałam już z nim do czynienia. Tylko gdzie...
Na pierwszej lekcji miałam wrażenie, że non stop mi się przygląda. Kiedy sprawdzała obecność, zatrzymała się na mnie na chwilę. Pewnie jak zwykle niepotrzebnie szukam dziury w całym. Możliwe, że przypomniała sobie nieprzyjemny incydent na Pokątnej i tyle.
- Martwi cię profesor Pietrowicz? - spytała pewnego wieczora Hermiona.
- Nie wiem - rzekłam. - Spotkałam ją kiedyś na Pokątnej. Nazwała mnie Elisabeth. I to wszystko. Nic nadzwyczajnego się nie stało.
- Twoje życie jest chyba wystarczająco nadzwyczajne. Nie potrzebujesz ciskających z nieba gromów. Wiesz co, podziwiam cię.
Spojrzałam na nią pytająco. Zazwyczaj było odwrotnie. To ja widziałam w Hermionie ładną dziewczynę, której starczało czasu na naukę, hobby i przyjaciół. Czasami pragnęłam choć przez jeden dzień być nią.
- Nie rób takiej miny - dodała po chwili. - Podziwiam cię za to, że masz siłę walczyć. Determinacja, upór... Nie potrafię powiedzieć, jakbym zareagowała, gdyby spotkało mnie to, co ciebie. Gdyby nagle okazało się, ze moja rodzina mnie okłamywała przez tyle lat, a prawdziwy ojciec nadal żyje i nawet zdarzyło mi się przebywać w jego towarzystwie. To brzmi okropnie...
- To jest okropne - sprostowałam. - Właśnie dla tego chcę wyjechać. Chcę stworzyć własną rodzinę. Zajmować się domem i... trochę odpocząć.
- Nie możesz odpoczywać w Anglii? - spytała, a w jej głosie wyczułam nutkę żalu.
- Hermiono, nie rozmawiajmy o tym. Przecież jeszcze się nie żegnamy. Na wszystko przyjdzie czas. A na razie... trzeba skończyć pracę domową.
Dziewczyna uśmiechnęła się niewyraźnie, otwierając opasłą książkę. Zamoczyłam pióro w atramencie i kontynuowałam pisanie eseju na transmutację. Miałam wrażenie, że nic mi się nie klei. Wszystkie zdania wydawały się być wyrwane z kontekstu i nie mieć nic wspólnego z poprzednim.
- Ginny... - Usłyszałam nieśmiały głos Hermiony. Z radością oderwałam się od pracy. - Mogę ci zająć jeszcze chwilkę?
- Jasne, pod warunkiem, że później mi pomożesz z tą pracą.
- Chodzi mi o Rona. Nie powinnam była go zmuszać do powrotu do szkoły. Cały czas powtarzał mi, że chce pomóc George'owi w sklepie, a ja swoje. Wiesz, Ron nie narzeka, ale ja wiem, że źle się tutaj czuje.
- Rozumiem, ale nie wiem jak mam ci pomóc. Minęły dopiero trzy tygodnie.
- No właśnie. Więc może nie będzie problemu, jeśli teraz będzie chciał rzucić szkołę.
- Jest dorosły, teoretycznie mógłby to zrobić w każdej chwili. Poza tym, Hermiono, on sam powinien podjąć decyzję. Nie naciskaj na niego. Znam go siedemnaście lat i wiem, że właśnie tego najbardziej nie lubi.
- Masz rację - przyznała po chwili.
- Serio?
- Tak. - Na jej twarzy zagościł serdeczny uśmiech.
Chwyciła mój zapisany do połowy pergamin i przeczytała temat pracy. Zmarszczyła delikatnie czoło i śledziła wzrokiem tekst. Bez słowa poprawiła dwa błędy ortograficzne i dopisała kilka przecinków.
- Sama sobie świetnie dajesz radę - stwierdziła.
- Jasne... jak ze wszystkim. Przypomnę ci tylko, że obiecałaś. Mogę się założyć, że zostaniesz ulubienicą profesora Scarmandera.
- Nie sądzę. Myślę, że nalazł sobie inną ulubienicę - rzekła z tajemniczym uśmiechem.
- Tak? Kogo?
- Och Ginny, trzeba mieć oczy szeroko otwarte.

No i miałam. Na następnej transmutacji przyglądałam się dokładnie wszystkim uczennicom i panu Scarmanderowi. Chciałam wiedzieć o kim mówiła Hermiona. Po kilkunastu minutach byłam wręcz pewna, że coś sobie uroiła. Nauczyciel zachowywał się zadziwiająco normalnie. Najpierw przekazał nam wiedzę teoretyczną, a następnie przedstawił praktykę.
- Ginny. - Usłyszałam szept Galindy. - Zacznij uważać.
- Co? - wyrwało mi się zbyt głośno.
Poczułam na sobie wzrok kilkunastu par oczu, w tym także Rolfa Scarmandera. Opuściłam głowę lekko zawstydzona. Rude włosy przysłoniły mi twarz.
- To może panna Weasley spróbuje jako pierwsza - rzekł, podchodząc do ławki.
- A jaka była formułka? To znaczy, czy mógłby mi pan ją powtórzyć?
Scarmander przewrócił oczami i westchnął głośno.
- Zostań proszę po lekcji - powiedział, odwracając się na pięcie.
- Tak, panie profesorze.

W tym momencie nie mogłam powiedzieć, aby dzwonek był zbawczy. Uczniowie w zaskakująco szybkim tempie pozbierali swoje rzeczy i wyszli z klasy. Zauważyłam jeszcze, jak Galinda posyła mi pokrzepiające spojrzenie. Uśmiechnęłam się do niej delikatnie i mrugnęłam porozumiewawczo. Miałam nadzieje, że całe zajście skończy się na upomnieniu lub ewentualnie dodatkowej pracy domowej.
Nieśmiało podeszłam do biurka. Wszystko, tylko nie szlaban - myślałam. Profesor wstał ze swojego krzesła. Dopiero teraz zauważyłam jaki jest ogromny. Musiałam mocno unieść głowę, aby spojrzeć mu prosto w oczy. Już na wstępie miałam okazję poczuć się malutka. Eddie nie był niski, jednak Scarmander mógł spokojnie mieć powyżej dwóch metrów.
Nauczyciel najwyraźniej zauważył moje zakłopotanie i ponownie usiadł. Odetchnęłam w myślach, a on popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
- Panno Weasley, czy mogłaby pani na następnych zajęciach okazać więcej kultury? - zaczął chłodnym tonem. - Czy przyjdzie takie dzień, że będzie pani uważna i skupiona?
- Ja... się postaram - rzekłam.
- Jestem tolerancyjny, jednak wszystko ma jakieś granice.
- Przepraszam, panie profesorze, ale... - urwałam. Nie potrafiłam dobrać odpowiednich słów. Nie potrafiłam wytłumaczyć mu tego, czego nie mogłam zrozumieć.
Spojrzał mi prosto w oczy. Dopiero teraz dostrzegłam w jego niebieskich tęczówkach iskrę współczucia. Kąciki jego ust podniosły się niezauważalnie.
- W zasadzie jest coś jeszcze - oświadczył. - Chyba potrzebujesz pomocy.
- Pomocy? Raczej nie. Radzę sobie świetnie. Jestem dostatecznie dorosła i rozgarnięta, aby zdawać sobie sprawę z tego co jest dla mnie dobre a co nie. To znaczy... chciałam zapytać, o jaką pomoc panu chodzi?
Tym razem uśmiechnął się szerzej, a ja poczułam jak na mojej twarzy pojawia się szkarłatny rumieniec.
- Przypadkiem usłyszałem, jak razem z panną Doyle uczycie się francuskiego, a raczej próbujecie się uczyć. Nie sądzisz, ze jest to trochę za trudny język dla, przepraszam za słowo, żółtodziobów?
- Cóż... do najłatwiejszych nie należy - stwierdziłam. - Znam już kilkanaście słówek, które...
- Najprawdopodobniej źle wymawiasz - dokończył.
Nie ma to jak wbić mi nóż i jeszcze go przekręcić. Naburmuszona, splotłam ręce na piersiach. Gdyby nie był nauczycielem, to z przyjemnością powiedziałabym co o tym wszystkim sądzę.
- Je t'aime - jęknęłam bez namysłu.
- To wyznanie, czy próbka możliwości? - spytał wyraźnie rozbawiony.
- Chce się pan ze mnie śmiać, czy ma jakąś konkretną propozycję? - odpowiedziałam na pytaniem na pytanie.
- Raczej to drugie. Mógłbym wam dać kilka lekcji, jeśli chcecie. Nie jestem mistrzem, ale myślę, że to lepsze rozwiązanie niż wasze. Więc?
- Cóż, jeśli znajdzie pan czas, to czemu nie.
- Skoro proponuję, to chyba go znalazłem.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością. Nie spodziewałam się, że znajdzie się ktoś, kto zechce mi pomóc w nauce języka. Może nie będzie tak źle? Może uda mi się osiągnąć jakikolwiek poziom i nie będę czuła się aż tak zagubiona w nowym państwie, mieście, okolicy.

Pozostał jeszcze jeden problem. Jak przekonać Galindę do poważniejszej nauki języka? W ogóle nie brałam pod uwagę tego, że zostanę z Scanderem sam na sam. Poza tym, we dwie to zawsze jest inaczej. Można liczyć na wzajemną pomoc i luźniejszą atmosferę. No i profesor nie będzie się śmiać tylko z moich potknięć i pomyłek.
- Nie ma mowy! - krzyknęła Galinda, kiedy przedstawiłam jej propozycję nowego nauczyciela. - Miałam ci tylko pomagać.
- Galindo, przecież z tego wynikną same dobre strony. Myślisz, że będę rozmawiać z ekspedientkami, kiedy przyjedziesz do mnie na wakacje i pójdziemy na zakupy do najlepszych paryskich butików? Daj spokój, musisz znać jakieś podstawy.
Dziewczyna spojrzała na mnie podejrzliwie. Jej lewa brew uniosła się niezauważalnie. Wiedziałam, że rozpoczęła bitwę w swojej głowie. Czekałam.
- Ok - rzekła w końcu. - Ale jak będę miała za dużo innej nauki lub po prostu nie będę w nastroju, to nie będziesz mnie zmuszać.
- Pod warunkiem, że nadrobisz zaległości.
- To nie fair. Tobie zależy bardziej.
- Przecież znajomość języka zawsze może się przydać! Nie każę ci chodzić na klub gargulków.
- Tylko czekać, aż wpadniesz na tak głupi pomysł. Im bliżej cię poznaję, tym uważam, że jesteś zdolna dosłownie do wszystkiego. Może powinnaś napisać sobie na czole wielkimi literami - szalona?
- No wiesz... Co cię dzisiaj ugryzło?
- Amor trafił mnie w tyłek tą swoją pioruńską strzałą - syknęła.
- Zakochałaś się? - Moje oczy stały się kilkakrotnie większe, a na twarzy zagościł szeroki uśmiech. Chwyciłam dziewczynę za ręce. - Kto jest tym szczęśliwcem?
- Zdjęcie z gazety - odpowiedziała bez namysłu.
- Dlaczego jesteś taka niemiła?
- Bo jestem Ślizgonką - dodała cicho. - Zielonym gadem, który na niego nie zasługuje.
- Ale o kim ty mówisz?
Nie odpowiedziała. Odwróciła się na pięcie i pozostawiła mnie samą z myślami. Nie byłam Nessi, nie byłam jej kochaną Nassarozą, której mogła wszystko powiedzieć, ze wszystkiego się zwierzyć. Byłyśmy sobie bliskie, jednak nie na tyle, aby zaufać bezgranicznie.
Galinda była teraz sama, ja miałam innych.
Poza tym, dlaczego miłość jest taka skomplikowana? Przecież to takie piękne, pokochać kogoś, kto odwzajemni twoje uczucia. Jest tylko mały problem... jak się odnaleźć?
***
Wiem, że notki nie są najlepsze. Obiecuję, że następna będzie lepsza. Pozostaje mi jeszcze przeprosić was za błędy i podziękować za pomoc w sprawie polskiej fantastyki.
Wiecie, że niedługo pierwsza rocznica bloga?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ginowaci