Nie ma sensu myśleć o czasie: niedługo będzie po wszystkim, to wystarczy.
Wiliam Wharton
Pamiętam
tamten maj. Początek maja, pierwsze ciepłe dni. Pamiętam, że ledwo
dałam radę odnaleźć w sobie siłę, aby pokonać kilka kroków. I jeszcze
ten dementor. I wspomnienie, tak piękne, pamiętne wspomnienie, którego
nie chcę nigdy zatracić. Czuję się samotna… Bardziej samotna niż tamtej
nocy. Wewnętrzną pustkę, wypełniają ostre, nierdzewne noże. Przebijają
mnie, kiedy przechodzę główną ulicą Hogsmeade i skręcam w boczną – tą
gorszą, bardziej zapuszczoną, rzadziej przemierzaną.
Przystanęłam
dopiero przed gospodą Pod Świńskim Łbem i tam otarłam policzki, po
których nie spływała ani jedna łza. Zrobiłam to raczej mechanicznie,
karcąc się w duchu i obiecując po raz któryś, że już nigdy tego nie
zrobię.
Z
wnętrza nie dochodziły żadne odgłosy, było cicho jak makiem zasiał. Nie
wiedziałam, czy powinno mnie to martwić. W zasadzie, w tym momencie nic
nie wiedziałam. Moja dłoń okryta śliwkową rękawiczką natrafiła na
klamkę. Przekręciłam ostrożnie gałkę. Cokolwiek miałam tam ujrzeć…
Pilne – powtarzałam w myślach ostatnie słowo Hermiony. – Pilne, pilne, pilne…
Pilnie było mojemu sercu do zupełnej ruiny.
N i e n a w i d z ę, kiedy tak na mnie patrzysz.
N i e n a w i d z ę, kiedy karcisz mnie wzrokiem.
N i e n a w i d z ę nie wiedzieć za co mnie karzesz.
Wnętrze
niczym nie przypominało przytulnej gospody, w której spotykają się
przyjaciele czy zakochani. Bar ten składał się tylko z jednej, ciasnej,
obskurnej i obrzydliwie brudnej sali. W dodatku śmierdziało w nim
kozami. Zabrudzone okna ledwo
przepuszczały światło słońca. Pomieszczenie oświetlały malutkie ogarki
stojące na krzywych, niestabilnych stołach. Po podłodze walały się
trociny i siano, niesprzątane prawdopodobnie od wieków, sądząc po
niektórych, popleśniałych źdźbłach.
Rozejrzałam
się szybko. We wnętrzu było tylko siedmioro gości. Zajmowali oni stolik
przy małym oknie. Nic nie pili i nie jedli. Rozmawiali cicho. Na ich
twarzach malowało się zdenerwowanie. Zastanawiałam się, po co im ta
dyskrecja.
Harry
Potter, Hermiona Granger, Ron Weasley, Neville Longbottom, Luna
Lovegood, Demelza Robins i Galinda Doyle nie zauważyli, kiedy weszłam do
środka. Za to nie uszło to uwadze karczmarza.
- Jest nasze chucherko – stwierdził, czyszcząc brudny kufel jeszcze brudniejszą szmatą.
Abertforth
Dumbledore wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Czyli jak jedna
wielka burza siwych włosów, spod której nie dałam rady dostrzec nic,
prócz okularów zasłaniających niebieskie tęczówki.
Dopiero
wtedy wszyscy się odwrócili. Poczułam na sobie spojrzenie siedmiu par,
pozbawionych blasku oczu. Bez słowa zdjęłam czapkę i przeczesałam dłonią
włosy. Harry przysunął mi krzesło, umiejscawiając je pomiędzy sobą a
Ronem. Usiadłam.
Powinnam
być ciekawa, powinnam się denerwować i za wszelką cenę żądać wyjaśnień.
Niczego takiego nie czułam. Nie miałam sił. Nie tak miał wyglądać
dzisiejszy dzień. Działam jak gdyby ktoś kontrolował moje ciało. Nie
myślałam. Nie chciałam myśleć. Blokowałam swój umysł przed natłokiem
obrazów. Byłam zdziwiona, że idzie mi to tak dobrze.
- Co się stało? – zapytałam w końcu.
Demelza trzasnęła pięścią w stół. Podskoczyłam, otwierając szerzej oczy.
- Potrzebujesz wiadra zimnej wody? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
-
Nie, ale ty chyba tak. Aby ochłonąć – odrzekłam, patrząc jej prosto w
oczy. – Co się stało? – powtórzyłam pytanie, tym razem bardziej w stronę
Hermiony.
- Ron chce zrezygnować ze szkoły! – krzyknęła za nią Demelza. – Rozumiesz? Tydzień przed meczem, tydzień!
Spojrzałam
na brata. Siedział ze spuszczoną głową, a na jego twarzy pojawił się
szkarłatny rumieniec. Zaczął wyginać nerwowo knykcie. Miałam ochotę
pacnąć go w dłonie.
- Z tego robicie taki problem? - spytałam, próbując odwrócić swoją uwagę od nieprzyjemnych dźwięków.
Demelza
ponownie uderzyła pięścią w stół. Neville wymienił nerwowe spojrzenie z
Luną. Galinda utkwiła wzrok w rysie na drewnianym blacie. Hermiona
chwyciła rękę Rona, dając mu do zrozumienia, że wspiera go z całych sił.
Natomiast Harry patrzył na mnie, a z jego twarzy nie potrafiłam
wyczytać żadnych uczuć.
Abertforth
podszedł do naszego stolika i postawił tacę z ośmioma, podejrzanie
wyglądającymi, brudnymi kuflami zapełnionymi do połowy wyjątkowo
śmierdzącym piwem pozbawionym piany.
- Aby tu siedzieć, trzeba coś zamówić – rzekł. – To nie miejsce do spędzania czasu.
- Przepraszamy – powiedziała szybko Galinda. – Właśnie planowaliśmy pana zawołać.
- Oczywiście, tylko nie planujcie tak długo liczyć pieniędzy.
- Chyba wolałabym herbaty – szepnęłam bezgłośnie.
Po
chwili oddalił się z powrotem za ladę. Choć mogłam się założyć, że i
tak słyszy każde nasze słowo. Z jednej strony na pewno był ciekawski, a z
drugiej? Może starał się nas chronić przed głupimi pomysłami czającymi
się w naszych głowach?
- Przepraszam, jeśli popsuliśmy ci randkę. – Wyrwał mnie z zamyślenia Harry.
- Udało ci się ją zepsuć zanim się zaczęła – skwitowałam. – Wczoraj wieczorem.
- Powiedziałaś mu?
Nie
odpowiedziałam. Poczułam na sobie spojrzenia pozostałej szóstki.
Chcieli wiedzieć o co chodzi, jednak ja nie zamierzałam puścić pary z
ust. Nie teraz, nie dzisiaj.
-
Ron – rzekłam, zwracając się bezpośrednio do brata. – Popieram twoją
decyzję. Wiedz, że zawsze będę przy tobie. Wiem, że zastanawiałeś się
długi czas i nie jest chwilowy impuls, więc…
- Chyba jesteś pijana! – przerwał mi krzyk Demelzy. – A co z meczem!?
-
Czy dla ciebie tylko quidditcha jest ważny? – wtrącił się po raz
pierwszy Neville. – Przecież to tylko jeden, głupi mecz. Masz tylu
utalentowanych Gryfonów, ale nie! Ty się jak oślica uparłaś!
- Akurat ty nigdy tego nie zrozumiesz – powiedziała, upijając spory łyk piwa, krzywiąc się przy tym mocno.
Przewracałam
się niespokojnie z boku na boku. Nie śniły mi się koszmary. Nie było
krwi, latających nóg, rąk czy głów. Były natomiast głupoty jak jeden
wielki kocioł, w którym ktoś mieszał moje radości, smutki, marzenia,
niepowodzenia, uzyskując bezkształtną masę. Obudziły mnie dziwne
dźwięki. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wydobywały się z moich
ust, jednak ich nasilenie rozwiało moje wątpliwości.
Odgarnęłam
z czoła spocone włosy i rozkopałam kołdrę. Stanęłam bosymi stopami na
zimnej podłodze i odsłoniłam ciężkie kotary. Cisza (nie licząc miarowego
chrapania Romildy, do którego byłam już przyzwyczajona). Mój wzrok
powędrował na łóżko Demelzy. W ciemnościach dostrzegłam zarys
nieskładnie odrzuconej pierzyny.
Zobaczyłam,
że drzwi od łazienki są uchylone, jednak było tam równie mroczno jak w
sypialni. Nie miałam wątpliwości, co się dzieje. Moje przemyślenia
odgłos duszącego kaszlu. Chwyciłam różdżkę leżącą na szafce nocnej i
szepnęłam formułkę zaklęcia. Pokój rozjaśnił delikatny blask. Zrobiłam
kilka niepewnych kroków i otworzyłam szerzej drzwi.
- Demelza? – szepnęłam.
Ręka
dziewczyny mechanicznie powędrowała do spłuczki. Klęczała przy sedesie i
dyszała ciężko. Nie zwracając uwagi na jej milczenie, przykucnęłam obok
niej i rozświetliłam jej blask. Była blada. W oczach zaszkliły jej łzy,
które spływały aż do popękanych warg. Na drżącym podbródku dostrzegłam
resztki tego, co przed chwilą zwymiotowała. Bez słowa podałam jej
kawałek papieru toaletowego.
- Co z tobą? – spytałam. – Źle się czujesz?
- A na co ci wyglądam? – jęknęła, ocierając pot z czoła. – Chyba się czymś strułam…
- Może to nerwy? Za bardzo się tym wszystkim przejmujesz.
- Mówię, że na pewno się strułam. Niepotrzebnie piłam to głupie piwo Pod Świńskim Łbem.
- A może to salmonella?
Demelza spojrzała na mnie niepewnie i uniosła lewą brew.
- Salmonella? Nie wiesz, że na to się choruje od jedzenia surowych jaj? Medycynę lepiej zostaw swojemu chłopa…
Nie dała rady dokończyć. Zakrztusiła się i nachyliła nad toaletą.
- Zaprowadzę cię do skrzydła szpitalnego.
- Po co mi pomagasz?
-
Bo jak cię puszczę samą, to spadniesz ze schodów, potłuczesz się i sama
nie będziesz mogła zagrać w przyszłym tygodniu w quidditcha.
- Przepraszam – jęknęła.
- Daj spokój. Później o tym pogadamy.
Pomogłam
jej wstać z podłogi. W czasie, kiedy obmywała twarz, założyłam
tenisówki i owinęłam się szczelnie szlafrokiem. Było mi zimno, choć
twarz oblały szkarłatne rumieńce. Po czole spłynęły mi krople potu.
Czułam, że sama mam gorączkę. Przez chwilę chciałam obudzić Romildę,
jednak, kiedy podeszłam do jej łóżka, to nie miałam serca tego zrobić.
Pochrapywała cicho z lekko otwartą buzią. Zazdrościłam jej tego
kamiennego snu.
-
Demelza, mam pewien pomysł – rzekłam nagle, kiedy dziewczyna weszła do
pokoju. – Weź mnie na rezerwową, znajdź szybko jakiegoś obrońcę, a ja
będę w pogotowiu.
- Nie rozumiem… Jaki to ma sens?
- Bardzo prosty. Jak coś nie pójdzie będę mogła zastąpić dowolnego gracza. Oprócz pałkarza. Na tej pozycji sobie nie poradzę.
- Ale przecież ty nie…
- Nie mogę trenować systematycznie i wymęczać organizmu, ale nic mi się nie stanie, jak zagram jeden, ostatni mecz.
- No, nie wiem. Może powinnaś najpierw zapytać Pomfrey?
-
Daj spokój! Ona nie ma o niczym pojęcia. Jak Sinistra się dowie, że mam
być rezerwową, to na pewno się zgodzi. Pomyśli, że nawet nie wejdę na
boisko. Poza tym od jakiegoś czasu czuję się lepiej.
- Super, ale nie chcę mieć cię na sumieniu.
- Przecież nie umrę na murawie… mam nadzieję.
Kochany Eddie!
Mam
kocioł w głowie. Nie wiem, co robić. Wiem jedynie, że jesteś na mnie
wściekły, wiem też, że będziesz jeszcze bardziej, ale… Zagram w tym
meczu. Wejdę na boisko, potrzymam kafla, choćby przez minutę, choćby
przez ostatnią minutę mojego życia. Nie potrafię wybierać między karierą
a miłością. Rodzina, przyjaciele… wszystko to jest cholernie ważne, ale
quidditch od zawsze mnie pociągał.
Kiedyś
moja mama nie chciała, abym grała razem z braćmi. Wymykałam się w nocy z
domu i zabierałam ze starej szopy ich miotły. Miałam osiem lat, kiedy
byłam pewna, że to jest miłość mojego życia.
Wiem,
że kiedy jestem na boisku, to wszyscy na mnie patrzą. Chłopacy
obserwują moje ruchy i powiewające rude włosy. Może to chore, ale
uśmiecham się wtedy do siebie i jeszcze bardziej manipuluję swoim
ciałem.
Jednak
teraz… teraz wszystko się skończyło. Jestem nikim. Jestem nikim, kiedy
nie czuję zapachu trzonka miotły, kiedy nie trzymam w dłoniach kafla.
Rozumiesz
mnie? Rozumiesz, że muszę choć mieć nadzieję na występ w sobotnim
meczu? To jest właśnie moje życie, moje prawdziwe życie. Nie możesz mi
tego odebrać.
Twoja Ginny
PS: Czy mógłbyś odpisać na którykolwiek z moich listów?
* * *
Nie
wiem co będzie. Mam kompletnego doła. Cały czas mam wrażenie, że nie
potrafię nic napisać. Jednym słowem nawalam. Nie wiem czemu, ale pisanie
nie sprawia mi radości. To się zmieni, ja wiem, że za jakiś czas to się
zmieni. Po prostu nie wymagajcie ode mnie notki co tydzień. Może co
dwa? Czasem trzy… Nie wiem, już nic nie wiem. Nienawidzę się za to,
nienawidzę się za to, że rezygnuję z marzeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz