środa, 2 listopada 2011

054 ROZDZIAŁ: Wiadomość

Nie ma sensu myśleć o czasie: niedługo będzie po wszystkim, to wystarczy.
Wiliam Wharton

Pamiętam tamten maj. Początek maja, pierwsze ciepłe dni. Pamiętam, że ledwo dałam radę odnaleźć w sobie siłę, aby pokonać kilka kroków. I jeszcze ten dementor. I wspomnienie, tak piękne, pamiętne wspomnienie, którego nie chcę nigdy zatracić. Czuję się samotna… Bardziej samotna niż tamtej nocy. Wewnętrzną pustkę, wypełniają ostre, nierdzewne noże. Przebijają mnie, kiedy przechodzę główną ulicą Hogsmeade i skręcam w boczną – tą gorszą, bardziej zapuszczoną, rzadziej przemierzaną.
Przystanęłam dopiero przed gospodą Pod Świńskim Łbem i tam otarłam policzki, po których nie spływała ani jedna łza. Zrobiłam to raczej mechanicznie, karcąc się w duchu i obiecując po raz któryś, że już nigdy tego nie zrobię.
Z wnętrza nie dochodziły żadne odgłosy, było cicho jak makiem zasiał. Nie wiedziałam, czy powinno mnie to martwić. W zasadzie, w tym momencie nic nie wiedziałam. Moja dłoń okryta śliwkową rękawiczką natrafiła na klamkę. Przekręciłam ostrożnie gałkę. Cokolwiek miałam tam ujrzeć…
Pilne – powtarzałam w myślach ostatnie słowo Hermiony. – Pilne, pilne, pilne…
Pilnie było mojemu sercu do zupełnej ruiny.

N i e n a w i d z ę,  kiedy tak na mnie patrzysz.
N i e n a w i d z ę,  kiedy karcisz mnie wzrokiem.
N i e n a w i d z ę  nie wiedzieć za co mnie karzesz.

Wnętrze niczym nie przypominało przytulnej gospody, w której spotykają się przyjaciele czy zakochani. Bar ten składał się tylko z jednej, ciasnej, obskurnej i obrzydliwie brudnej sali. W dodatku śmierdziało w nim kozami.  Zabrudzone okna ledwo przepuszczały światło słońca. Pomieszczenie oświetlały malutkie ogarki stojące na krzywych, niestabilnych stołach. Po podłodze walały się trociny i siano, niesprzątane prawdopodobnie od wieków, sądząc po niektórych, popleśniałych źdźbłach.
Rozejrzałam się szybko. We wnętrzu było tylko siedmioro gości. Zajmowali oni stolik przy małym oknie. Nic nie pili i nie jedli. Rozmawiali cicho. Na ich twarzach malowało się zdenerwowanie. Zastanawiałam się, po co im ta dyskrecja.
Harry Potter, Hermiona Granger, Ron Weasley, Neville Longbottom, Luna Lovegood, Demelza Robins i Galinda Doyle nie zauważyli, kiedy weszłam do środka. Za to nie uszło to uwadze karczmarza.
- Jest nasze chucherko – stwierdził, czyszcząc brudny kufel jeszcze brudniejszą szmatą.
Abertforth Dumbledore wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Czyli jak jedna wielka burza siwych włosów, spod której nie dałam rady dostrzec nic, prócz okularów zasłaniających niebieskie tęczówki.
Dopiero wtedy wszyscy się odwrócili. Poczułam na sobie spojrzenie siedmiu par, pozbawionych blasku oczu. Bez słowa zdjęłam czapkę i przeczesałam dłonią włosy. Harry przysunął mi krzesło, umiejscawiając je pomiędzy sobą a Ronem. Usiadłam.
Powinnam być ciekawa, powinnam się denerwować i za wszelką cenę żądać wyjaśnień. Niczego takiego nie czułam. Nie miałam sił. Nie tak miał wyglądać dzisiejszy dzień. Działam jak gdyby ktoś kontrolował moje ciało. Nie myślałam. Nie chciałam myśleć. Blokowałam swój umysł przed natłokiem obrazów. Byłam zdziwiona, że idzie mi to tak dobrze.
- Co się stało? – zapytałam w końcu.
Demelza trzasnęła pięścią w stół. Podskoczyłam, otwierając szerzej oczy.
- Potrzebujesz wiadra zimnej wody? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Nie, ale ty chyba tak. Aby ochłonąć – odrzekłam, patrząc jej prosto w oczy. – Co się stało? – powtórzyłam pytanie, tym razem bardziej w stronę Hermiony.
- Ron chce zrezygnować ze szkoły! – krzyknęła za nią Demelza. – Rozumiesz? Tydzień przed meczem, tydzień!
Spojrzałam na brata. Siedział ze spuszczoną głową, a na jego twarzy pojawił się szkarłatny rumieniec. Zaczął wyginać nerwowo knykcie. Miałam ochotę pacnąć go w dłonie.
- Z tego robicie taki problem?  - spytałam, próbując odwrócić swoją uwagę od nieprzyjemnych dźwięków.
Demelza ponownie uderzyła pięścią w stół. Neville wymienił nerwowe spojrzenie z Luną. Galinda utkwiła wzrok w rysie na drewnianym blacie. Hermiona chwyciła rękę Rona, dając mu do zrozumienia, że wspiera go z całych sił. Natomiast Harry patrzył na mnie, a z jego twarzy nie potrafiłam wyczytać żadnych uczuć.
Abertforth podszedł do naszego stolika i postawił tacę z ośmioma, podejrzanie wyglądającymi, brudnymi kuflami zapełnionymi do połowy wyjątkowo śmierdzącym piwem pozbawionym piany.
- Aby tu siedzieć, trzeba coś zamówić – rzekł. – To nie miejsce do spędzania czasu.
- Przepraszamy – powiedziała szybko Galinda. – Właśnie planowaliśmy pana zawołać.
- Oczywiście, tylko nie planujcie tak długo liczyć pieniędzy.
- Chyba wolałabym herbaty – szepnęłam bezgłośnie.
Po chwili oddalił się z powrotem za ladę. Choć mogłam się założyć, że i tak słyszy każde nasze słowo. Z jednej strony na pewno był ciekawski, a z drugiej? Może starał się nas chronić przed głupimi pomysłami czającymi się w naszych głowach?
- Przepraszam, jeśli popsuliśmy ci randkę. – Wyrwał mnie z zamyślenia Harry.
- Udało ci się ją zepsuć zanim się zaczęła – skwitowałam. – Wczoraj wieczorem.
- Powiedziałaś mu?
Nie odpowiedziałam. Poczułam na sobie spojrzenia pozostałej szóstki. Chcieli wiedzieć o co chodzi, jednak ja nie zamierzałam puścić pary z ust. Nie teraz, nie dzisiaj.
- Ron – rzekłam, zwracając się bezpośrednio do brata. – Popieram twoją decyzję. Wiedz, że zawsze będę przy tobie. Wiem, że zastanawiałeś się długi czas i nie jest chwilowy impuls, więc…
- Chyba jesteś pijana! – przerwał mi krzyk Demelzy. – A co z meczem!?
- Czy dla ciebie tylko quidditcha jest ważny? – wtrącił się po raz pierwszy Neville. – Przecież to tylko jeden, głupi mecz. Masz tylu utalentowanych Gryfonów, ale nie! Ty się jak oślica uparłaś!
- Akurat ty nigdy tego nie zrozumiesz – powiedziała, upijając spory łyk piwa, krzywiąc się przy tym mocno.

Przewracałam się niespokojnie z boku na boku. Nie śniły mi się koszmary. Nie było krwi, latających nóg, rąk czy głów. Były natomiast głupoty jak jeden wielki kocioł, w którym ktoś mieszał moje radości, smutki, marzenia, niepowodzenia, uzyskując bezkształtną masę. Obudziły mnie dziwne dźwięki. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wydobywały się z moich ust, jednak ich nasilenie rozwiało moje wątpliwości.
Odgarnęłam z czoła spocone włosy i rozkopałam kołdrę. Stanęłam bosymi stopami na zimnej podłodze i odsłoniłam ciężkie kotary. Cisza (nie licząc miarowego chrapania Romildy, do którego byłam już przyzwyczajona). Mój wzrok powędrował na łóżko Demelzy. W ciemnościach dostrzegłam zarys nieskładnie odrzuconej pierzyny.
Zobaczyłam, że drzwi od łazienki są uchylone, jednak było tam równie mroczno jak w sypialni. Nie miałam wątpliwości, co się dzieje. Moje przemyślenia odgłos duszącego kaszlu. Chwyciłam różdżkę leżącą na szafce nocnej i szepnęłam formułkę zaklęcia. Pokój rozjaśnił delikatny blask. Zrobiłam kilka niepewnych kroków i otworzyłam szerzej drzwi.
- Demelza? – szepnęłam.
Ręka dziewczyny mechanicznie powędrowała do spłuczki. Klęczała przy sedesie i dyszała ciężko. Nie zwracając uwagi na jej milczenie, przykucnęłam obok niej i rozświetliłam jej blask. Była blada. W oczach zaszkliły jej łzy, które spływały aż do popękanych warg. Na drżącym podbródku dostrzegłam resztki tego, co przed chwilą zwymiotowała. Bez słowa podałam jej kawałek papieru toaletowego.
- Co z tobą? – spytałam. – Źle się czujesz?
- A na co ci wyglądam? – jęknęła, ocierając pot z czoła. – Chyba się czymś strułam…
- Może to nerwy? Za bardzo się tym wszystkim przejmujesz.
- Mówię, że na pewno się strułam. Niepotrzebnie piłam to głupie piwo Pod Świńskim Łbem.
- A może to salmonella?
Demelza spojrzała na mnie niepewnie i uniosła lewą brew.
- Salmonella? Nie wiesz, że na to się choruje od jedzenia surowych jaj? Medycynę lepiej zostaw swojemu chłopa…
Nie dała rady dokończyć. Zakrztusiła się i nachyliła nad toaletą.
- Zaprowadzę cię do skrzydła szpitalnego.
- Po co mi pomagasz?
- Bo jak cię puszczę samą, to spadniesz ze schodów, potłuczesz się i sama nie będziesz mogła zagrać w przyszłym tygodniu w quidditcha.
- Przepraszam – jęknęła.
- Daj spokój. Później o tym pogadamy.
Pomogłam jej wstać z podłogi. W czasie, kiedy obmywała twarz, założyłam tenisówki i owinęłam się szczelnie szlafrokiem. Było mi zimno, choć twarz oblały szkarłatne rumieńce. Po czole spłynęły mi krople potu. Czułam, że sama mam gorączkę. Przez chwilę chciałam obudzić Romildę, jednak, kiedy podeszłam do jej łóżka, to nie miałam serca tego zrobić. Pochrapywała cicho z lekko otwartą buzią. Zazdrościłam jej tego kamiennego snu.
- Demelza, mam pewien pomysł – rzekłam nagle, kiedy dziewczyna weszła do pokoju. – Weź mnie na rezerwową, znajdź szybko jakiegoś obrońcę, a ja będę w pogotowiu.
- Nie rozumiem… Jaki to ma sens?
- Bardzo prosty. Jak coś nie pójdzie będę mogła zastąpić dowolnego gracza. Oprócz pałkarza. Na tej pozycji sobie nie poradzę.
- Ale przecież ty nie…
- Nie mogę trenować systematycznie i wymęczać organizmu, ale nic mi się nie stanie, jak zagram jeden, ostatni mecz.
- No, nie wiem. Może powinnaś najpierw zapytać Pomfrey?
- Daj spokój! Ona nie ma o niczym pojęcia. Jak Sinistra się dowie, że mam być rezerwową, to na pewno się zgodzi. Pomyśli, że nawet nie wejdę na boisko. Poza tym od jakiegoś czasu czuję się lepiej.
- Super, ale nie chcę mieć cię na sumieniu.
- Przecież nie umrę na murawie… mam nadzieję.

Kochany Eddie!
Mam kocioł w głowie. Nie wiem, co robić. Wiem jedynie, że jesteś na mnie wściekły, wiem też, że będziesz jeszcze bardziej, ale… Zagram w tym meczu. Wejdę na boisko, potrzymam kafla, choćby przez minutę, choćby przez ostatnią minutę mojego życia. Nie potrafię wybierać między karierą a miłością. Rodzina, przyjaciele… wszystko to jest cholernie ważne, ale quidditch od zawsze mnie pociągał.
Kiedyś moja mama nie chciała, abym grała razem z braćmi. Wymykałam się w nocy z domu i zabierałam ze starej szopy ich miotły. Miałam osiem lat, kiedy byłam pewna, że to jest miłość mojego życia.
Wiem, że kiedy jestem na boisku, to wszyscy na mnie patrzą. Chłopacy obserwują moje ruchy i powiewające rude włosy. Może to chore, ale uśmiecham się wtedy do siebie i jeszcze bardziej manipuluję swoim ciałem.
Jednak teraz… teraz wszystko się skończyło. Jestem nikim. Jestem nikim, kiedy nie czuję zapachu trzonka miotły, kiedy nie trzymam w dłoniach kafla.
Rozumiesz mnie? Rozumiesz, że muszę choć mieć nadzieję na występ w sobotnim meczu? To jest właśnie moje życie, moje prawdziwe życie. Nie możesz mi tego odebrać.
Twoja Ginny
PS: Czy mógłbyś odpisać na którykolwiek z moich listów?

* * *

Nie wiem co będzie. Mam kompletnego doła. Cały czas mam wrażenie, że nie potrafię nic napisać. Jednym słowem nawalam. Nie wiem czemu, ale pisanie nie sprawia mi radości. To się zmieni, ja wiem, że za jakiś czas to się zmieni. Po prostu nie wymagajcie ode mnie notki co tydzień. Może co dwa? Czasem trzy… Nie wiem, już nic nie wiem. Nienawidzę się za to, nienawidzę się za to, że rezygnuję z marzeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ginowaci