czwartek, 24 listopada 2011

055 ROZDZIAŁ: Ostatni mecz

Przeznaczenie zazwyczaj czeka tuż za rogiem. Jakby było kieszonkowcem, dziwką albo sprzedawcą losów na loterię: to jego najczęstsze wcielenia. Do drzwi naszego domu nigdy nie zapuka. Trzeba za nim ruszyć.
Carlos Ruiz Zafon

Droga Ginny!
Musisz podjąć decyzję. Albo długie i spokojne życie ze mną, albo krótkie i szczęśliwe z quidditchem. Nie możesz tego połączyć. Nie masz takiej możliwości, rozumiesz? Życzę Ci jeszcze powodzenia w trakcie meczu. I uważaj na siebie.
Eddie

Dzień był zaskakująco ciepły jak na październikowy poranek. Co prawda, w nocy był mróz, przez co na źdźbłach traw przysiadły zimne, białe kryształki szronu, tak cudownie błyszczące w słońcu. Niebo było szarobłękitne, oczyszczone z wszelkich obłoków.
Potarłam rękoma ramiona, aby się rozgrzać, po czym związałam włosy w koński ogon na czubku głowy. Westchnęłam głośno. Już czas, czas najważniejszego wyboru w moim życiu. Musiałam się skupić. Musiałam myśleć i nie pozwolić, aby emocje rozbiegły się po całej murawie. Nie dziś.
- Wszyscy gotowi? – spytała Demelza, a z jej ust wydobył się obłok chłodnej pary. – Jak dobrze nam pójdzie, to rozgromimy Krukonów w trzy minuty.
Kiedy wyszliśmy z szatni i stanęliśmy na boisku myślałam, że usiądę i zostanę tam na zawsze. Tłumy wiwatowały. Na wietrze powiewały czerwonozłote barwy Gryfonów i granatowobłekitne Krukonów. Uczniowie krzyczeli. Chcieli jak najlepiej zagrzać do walki swoje drużyny. Wiatr niósł głosy kibiców, odbijając je od ściany Zakazanego Lasu.  W powietrzu wirowało konfetti. Niewielkie wycinki opadały na zieloną murawę.
To było moje miejsce. W centrum uwagi, na środku stadionu, pomiędzy sześcioma wysokimi, metalowymi pętlami.
Rozejrzałam się po trybunach. Chciałam ujrzeć przyjaciół z transparentem, na którym widniałoby moje imię. Jakaś część mnie marzyła, aby zobaczyć Eddiego. Jego twarz i oczy, które choć w niewielkim stopniu zachęcałyby mnie do walki na boisku.
- Będzie dobrze. – Usłyszałam głos Demelzy. – Wygramy.
- Mam wrażenie, że mówisz to do siebie, nie do mnie – odpowiedziałam, siląc się na uśmiech ukazujący sznur białych zębów.
Dziewczyna spojrzała na mnie, po czym uniosła lewą brew.
- Przestań, bo pomyślę, że dostałaś szczękościsku – dodała po chwili.
- Witam wszystkich na pierwszym meczu quidditcha w sezonie! – Rozległ się głos komentatora Henriego Bergsona. Był to piętnastoletni Puchon. Wszyscy doskonale go znali. Zawsze był w centrum uwagi i miał coś do powiedzenia na każdy temat.

Mecz trwał. Jako rezerwowa mogłam tylko czekać. Stałam na murawie z mocno zadartą głową. Obserwowałam grę Gryfonów. Mieli przewagę nad Krukonami, choć ci drudzy i tak grali rewelacyjnie, i z każdą chwilą coraz bardziej deptali im po piętach. Wiedziałam, że nasi przeciwnicy tylko czekają na mały błąd.
Było 60:50 dla Gryfonów. Tłumy wiwatowały i krzyczały. Po każdym golu radości nie było końca. Na mojej twarzy mimowolnie malował się uśmiech.
I nagle… trzask. Nawet nie zauważyłam, kiedy nowy obrońca został znokautowany. Nie było to czyste zagranie. Kafel nie znajdował się nawet w polu bramkowym, kiedy tłuczek uderzył trzon miotły zawodnika. Chłopak zakręcił się kilka razy wokół własnej osi i spadł na piach. Nie ruszał się.
Kątem oka dostrzegłam, jak Demelza woła o czas. Zanurkowała i stanęła pewnie na murawie boiska. Była wściekła. Widziałam, jak zaciska usta w wąską kreskę. Bez zastanowienia podbiegłam do niej i reszty drużyny. Przyglądali się znokautowanemu obrońcy, który był wynoszony na niewidzialnych noszach. Czekałam. To była kwestia kilku sekund, kiedy wszystkie pary oczu wpatrzyły się we mnie.
- Moja kolej? – zapytałam, choć zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie.
- Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz? – spytała po chwili Demelza.
- Teraz nie mam już innego wyjścia. Chcesz wygrać? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie. – To mój ostatni mecz, pożegnanie z czymś, co uważałam za sposób na życie.
- Pożegnanie? Myślałam, że to dopiero początek.
- Nie, nie potrafię już. Podjęłam inną decyzję.
- Dziewczyny, chyba nie będziecie teraz dyskutować – wtrącił się Dean. – Mamy coś do zrobienia. Kujony na nas czekają.
Obserwowałam, jak członkowie drużyny wyciągaj prawe dłonie. Zaczęli je układać na ręce Demelzy. Uśmiechnęłam się delikatnie i dołączyłam się do zagrzewającego do walki gestu. Poczułam na sobie spojrzenie Harry’ego, kiedy jego palce musnęły mój nadgarstek. 
- WY TU WSZYSCY WYMIĘKACIE, Z NAMI NIGDY NIE WYGRACIE!

W końcu mogłam poczuć wolność. Wolność i radość. Nigdy nie myślałam, że kiedy po tak długim czasie znów zagram w quidditcha, to poczuję coś takiego. Moja dusza fikała koziołki, moje serce śpiewało na cały głos. Moje gardło zdzierało się od euforycznego wrzasku. Mój umysł musiał panować nad tym wszystkim. Nie spodziewałam się, że moje ciało może tak wariować. Wmawiałam sobie, że jestem opanowaną, statyczną osobą. Chwilami brakowało mi tchu. Nie mogłam zaczerpnąć głębokiego oddechu, bo jakaś obca siła zaciskała niewidzialną wstęgą moje płuca. Bolało, ale nie dawałam za wygraną. Bałam się. Czułam na raz stanowczo zbyt wiele.
Do tego ten okropny hałas publiczności.
Do tego cudowna publiczność zagrzewająca do walki.
I o trzy pętle za dużo do obronienia.
I trzy pętle, które musiałam bronić.
Kafel wydawał się stanowczo zbyt twardy.
Kafel w moich rękach był jak skarb.
Narastający ból w skroniach. Adrenalina. Przyjaciele wołający z trybun moje imię. Nadzieja Gryfonów skupiona w jednym, unoszącym się nad boiskiem punkcie. Kolorowe konfetti wirujące wokół mnie. Przyspieszony oddech. Błękitne niebo i złote słońce. Mróz kłujący policzki. Ptaki za oceanem. Marzenia za horyzontem…
A ich oczy zamykają się i otwierają. Ich usta krzyczą i milkną. Ich uszy już nic nie słyszą. Ich dłonie nie czują dotyku aksamitnego prześcieradła. Ich podniebienia nie odróżniają smaku potraw. Ich marzeń nigdy nie było…

- Ludzie uważają, że jestem wkurzająca.
- Jeśli nie wytrzymam na lekcjach dłużej niż jeden semestr, to potwierdzę ich teorię. Może jesteś trochę irytująca, kiedy wpatrujesz się w jeden punkt na ścianie i zaczynam prowadzić monolog, ale nie jest to powód do takich pesymistycznych myśli. Jesteś trochę zagubiona w tym wszystkim.
Spojrzałam na Rolfa Scarmandera. Widziałam w nim kogoś wyjątkowego.
Nawet wyjątkowi ludzie mają marzenia, które musieli porzucić.

Czy znasz niewidomego malarza? Czy potrafisz sobie wyobrazić niemówiącego śpiewaka? Czy widziałeś baletnicę na wózku inwalidzkim? Czy nadal sądzisz, że każde marzenie może się spełnić? Czy nadal sądzisz, że jak będziesz w coś mocno wierzyć, to wypełni się dosłownie wszystko?
Spojrzałam na Demelzę. Nasze oczy spotkały się na kilka sekund. Pokręciłam głową.
- Nie mogę – wyszeptałam bezgłośnie.
Zrozumiała. Już chciała prosić o czas, jednak w tym samym momencie stał się cud. W dłoni Harry’ego Pottera zalśnił złoty znicz. Tłum wiwatował, nie było mowy, aby komentator przygłuszył te wrzaski. Gryfoni zaczęli wylewać się na zieloną murawę boiska.
Nie myślałam. W impulsie wmieszałam się w czerwonozłoty tłum. Zaczęłam biec przed siebie. Byłam zmęczona, jednak nie miałam czasu, aby teraz zaprzątać sobie tym głowę. Zmuszałam mięśnie do jeszcze większego wyrzeczenia.
- Ginny, stój! – Usłyszałam za plecami tak znajomy głos.
Byłam już kilkanaście metrów za boiskiem. Wiatr unosił wrzaski zachwytu i atakował mnie nimi znienacka. Odgarnęłam z czoła spocone włosy. Niechętnie odwróciłam się na pięcie. Stanęłam oko w oko z Galindą Doyle.
- Co ty wyprawiasz? – zapytała po chwili. – Gdzie tak pędzisz?
- Muszę się z nim zobaczyć.
- Chyba żartujesz! Jak? Gdzie? Jesteście umówieni?
- Nie… Pod Bijącą Wierzbą jest tunel. Prowadzi prosto do Wrzeszczącej Chaty.
- Skąd to wiesz?
- Remus mi opowiadał, kiedy byłam… chora.
- Zwariowałaś? Zabijesz się! Jesteś zmęczona. Rozszczepisz się przy aportacji.
- Nie przesadzaj. Wrócę jutro z samego rana. Obiecuję.
Spojrzałyśmy sobie głęboko w oczy. Nie potrafiłam wyczytać niczego z jej twarzy. Była niewzruszona. Przez napięte wargi nie przeszedł nawet cień uśmiechu.
- Glindzia, błagam. Nie mów nikomu, gdzie jestem.
- A gdzie będziesz?
- W Spinner’s End.
A słońce nadal świeciło, jakby nieświadome dramatu historii, rozgrywających się na jego oczach. To dziwne, zastanawiające… Jak można być aż tak nieczułym na krzywdę ludzi? Nie robić nic od tak długiego, długiego czasu.
* * *
Szczerze? Chyba jestem zadowolona. Nie mówię nic. Następny rozdział będzie niespodzianką. Czy szczęśliwą? Okaże się za jakiś czas. Nic na siłę i nic na odpieprz.
ARS, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin :*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ginowaci