Przeznaczenie
zazwyczaj czeka tuż za rogiem. Jakby było kieszonkowcem, dziwką albo
sprzedawcą losów na loterię: to jego najczęstsze wcielenia. Do drzwi
naszego domu nigdy nie zapuka. Trzeba za nim ruszyć.
Carlos Ruiz Zafon
Droga Ginny!
Musisz
podjąć decyzję. Albo długie i spokojne życie ze mną, albo krótkie i
szczęśliwe z quidditchem. Nie możesz tego połączyć. Nie masz takiej
możliwości, rozumiesz? Życzę Ci jeszcze powodzenia w trakcie meczu. I
uważaj na siebie.
Eddie
Dzień
był zaskakująco ciepły jak na październikowy poranek. Co prawda, w nocy
był mróz, przez co na źdźbłach traw przysiadły zimne, białe kryształki
szronu, tak cudownie błyszczące w słońcu. Niebo było szarobłękitne,
oczyszczone z wszelkich obłoków.
Potarłam
rękoma ramiona, aby się rozgrzać, po czym związałam włosy w koński ogon
na czubku głowy. Westchnęłam głośno. Już czas, czas najważniejszego
wyboru w moim życiu. Musiałam się skupić. Musiałam myśleć i nie
pozwolić, aby emocje rozbiegły się po całej murawie. Nie dziś.
-
Wszyscy gotowi? – spytała Demelza, a z jej ust wydobył się obłok
chłodnej pary. – Jak dobrze nam pójdzie, to rozgromimy Krukonów w trzy
minuty.
Kiedy
wyszliśmy z szatni i stanęliśmy na boisku myślałam, że usiądę i zostanę
tam na zawsze. Tłumy wiwatowały. Na wietrze powiewały czerwonozłote
barwy Gryfonów i granatowobłekitne Krukonów. Uczniowie krzyczeli.
Chcieli jak najlepiej zagrzać do walki swoje drużyny. Wiatr niósł głosy
kibiców, odbijając je od ściany Zakazanego Lasu. W powietrzu wirowało konfetti. Niewielkie wycinki opadały na zieloną murawę.
To było moje miejsce. W centrum uwagi, na środku stadionu, pomiędzy sześcioma wysokimi, metalowymi pętlami.
Rozejrzałam
się po trybunach. Chciałam ujrzeć przyjaciół z transparentem, na którym
widniałoby moje imię. Jakaś część mnie marzyła, aby zobaczyć Eddiego.
Jego twarz i oczy, które choć w niewielkim stopniu zachęcałyby mnie do
walki na boisku.
- Będzie dobrze. – Usłyszałam głos Demelzy. – Wygramy.
- Mam wrażenie, że mówisz to do siebie, nie do mnie – odpowiedziałam, siląc się na uśmiech ukazujący sznur białych zębów.
Dziewczyna spojrzała na mnie, po czym uniosła lewą brew.
- Przestań, bo pomyślę, że dostałaś szczękościsku – dodała po chwili.
-
Witam wszystkich na pierwszym meczu quidditcha w sezonie! – Rozległ się
głos komentatora Henriego Bergsona. Był to piętnastoletni Puchon.
Wszyscy doskonale go znali. Zawsze był w centrum uwagi i miał coś do
powiedzenia na każdy temat.
Mecz
trwał. Jako rezerwowa mogłam tylko czekać. Stałam na murawie z mocno
zadartą głową. Obserwowałam grę Gryfonów. Mieli przewagę nad Krukonami,
choć ci drudzy i tak grali rewelacyjnie, i z każdą chwilą coraz bardziej
deptali im po piętach. Wiedziałam, że nasi przeciwnicy tylko czekają na
mały błąd.
Było
60:50 dla Gryfonów. Tłumy wiwatowały i krzyczały. Po każdym golu
radości nie było końca. Na mojej twarzy mimowolnie malował się uśmiech.
I
nagle… trzask. Nawet nie zauważyłam, kiedy nowy obrońca został
znokautowany. Nie było to czyste zagranie. Kafel nie znajdował się nawet
w polu bramkowym, kiedy tłuczek uderzył trzon miotły zawodnika. Chłopak
zakręcił się kilka razy wokół własnej osi i spadł na piach. Nie ruszał
się.
Kątem
oka dostrzegłam, jak Demelza woła o czas. Zanurkowała i stanęła pewnie
na murawie boiska. Była wściekła. Widziałam, jak zaciska usta w wąską
kreskę. Bez zastanowienia podbiegłam do niej i reszty drużyny.
Przyglądali się znokautowanemu obrońcy, który był wynoszony na
niewidzialnych noszach. Czekałam. To była kwestia kilku sekund, kiedy
wszystkie pary oczu wpatrzyły się we mnie.
- Moja kolej? – zapytałam, choć zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie.
- Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz? – spytała po chwili Demelza.
-
Teraz nie mam już innego wyjścia. Chcesz wygrać? – odpowiedziałam
pytaniem na pytanie. – To mój ostatni mecz, pożegnanie z czymś, co
uważałam za sposób na życie.
- Pożegnanie? Myślałam, że to dopiero początek.
- Nie, nie potrafię już. Podjęłam inną decyzję.
- Dziewczyny, chyba nie będziecie teraz dyskutować – wtrącił się Dean. – Mamy coś do zrobienia. Kujony na nas czekają.
Obserwowałam,
jak członkowie drużyny wyciągaj prawe dłonie. Zaczęli je układać na
ręce Demelzy. Uśmiechnęłam się delikatnie i dołączyłam się do
zagrzewającego do walki gestu. Poczułam na sobie spojrzenie Harry’ego,
kiedy jego palce musnęły mój nadgarstek.
- WY TU WSZYSCY WYMIĘKACIE, Z NAMI NIGDY NIE WYGRACIE!
W
końcu mogłam poczuć wolność. Wolność i radość. Nigdy nie myślałam, że
kiedy po tak długim czasie znów zagram w quidditcha, to poczuję coś
takiego. Moja dusza fikała koziołki, moje serce śpiewało na cały głos.
Moje gardło zdzierało się od euforycznego wrzasku. Mój umysł musiał
panować nad tym wszystkim. Nie spodziewałam się, że moje ciało może tak
wariować. Wmawiałam sobie, że jestem opanowaną, statyczną osobą.
Chwilami brakowało mi tchu. Nie mogłam zaczerpnąć głębokiego oddechu, bo
jakaś obca siła zaciskała niewidzialną wstęgą moje płuca. Bolało, ale
nie dawałam za wygraną. Bałam się. Czułam na raz stanowczo zbyt wiele.
Do tego ten okropny hałas publiczności.
Do tego cudowna publiczność zagrzewająca do walki.
I o trzy pętle za dużo do obronienia.
I trzy pętle, które musiałam bronić.
Kafel wydawał się stanowczo zbyt twardy.
Kafel w moich rękach był jak skarb.
Narastający
ból w skroniach. Adrenalina. Przyjaciele wołający z trybun moje imię.
Nadzieja Gryfonów skupiona w jednym, unoszącym się nad boiskiem punkcie.
Kolorowe konfetti wirujące wokół mnie. Przyspieszony oddech. Błękitne
niebo i złote słońce. Mróz kłujący policzki. Ptaki za oceanem. Marzenia
za horyzontem…
A
ich oczy zamykają się i otwierają. Ich usta krzyczą i milkną. Ich uszy
już nic nie słyszą. Ich dłonie nie czują dotyku aksamitnego
prześcieradła. Ich podniebienia nie odróżniają smaku potraw. Ich marzeń
nigdy nie było…
- Ludzie uważają, że jestem wkurzająca.
-
Jeśli nie wytrzymam na lekcjach dłużej niż jeden semestr, to potwierdzę
ich teorię. Może jesteś trochę irytująca, kiedy wpatrujesz się w jeden
punkt na ścianie i zaczynam prowadzić monolog, ale nie jest to powód do
takich pesymistycznych myśli. Jesteś trochę zagubiona w tym wszystkim.
Spojrzałam na Rolfa Scarmandera. Widziałam w nim kogoś wyjątkowego.
Nawet wyjątkowi ludzie mają marzenia, które musieli porzucić.
Czy
znasz niewidomego malarza? Czy potrafisz sobie wyobrazić niemówiącego
śpiewaka? Czy widziałeś baletnicę na wózku inwalidzkim? Czy nadal
sądzisz, że każde marzenie może się spełnić? Czy nadal sądzisz, że jak
będziesz w coś mocno wierzyć, to wypełni się dosłownie wszystko?
Spojrzałam na Demelzę. Nasze oczy spotkały się na kilka sekund. Pokręciłam głową.
- Nie mogę – wyszeptałam bezgłośnie.
Zrozumiała.
Już chciała prosić o czas, jednak w tym samym momencie stał się cud. W
dłoni Harry’ego Pottera zalśnił złoty znicz. Tłum wiwatował, nie było
mowy, aby komentator przygłuszył te wrzaski. Gryfoni zaczęli wylewać się
na zieloną murawę boiska.
Nie
myślałam. W impulsie wmieszałam się w czerwonozłoty tłum. Zaczęłam biec
przed siebie. Byłam zmęczona, jednak nie miałam czasu, aby teraz
zaprzątać sobie tym głowę. Zmuszałam mięśnie do jeszcze większego
wyrzeczenia.
- Ginny, stój! – Usłyszałam za plecami tak znajomy głos.
Byłam
już kilkanaście metrów za boiskiem. Wiatr unosił wrzaski zachwytu i
atakował mnie nimi znienacka. Odgarnęłam z czoła spocone włosy.
Niechętnie odwróciłam się na pięcie. Stanęłam oko w oko z Galindą Doyle.
- Co ty wyprawiasz? – zapytała po chwili. – Gdzie tak pędzisz?
- Muszę się z nim zobaczyć.
- Chyba żartujesz! Jak? Gdzie? Jesteście umówieni?
- Nie… Pod Bijącą Wierzbą jest tunel. Prowadzi prosto do Wrzeszczącej Chaty.
- Skąd to wiesz?
- Remus mi opowiadał, kiedy byłam… chora.
- Zwariowałaś? Zabijesz się! Jesteś zmęczona. Rozszczepisz się przy aportacji.
- Nie przesadzaj. Wrócę jutro z samego rana. Obiecuję.
Spojrzałyśmy
sobie głęboko w oczy. Nie potrafiłam wyczytać niczego z jej twarzy.
Była niewzruszona. Przez napięte wargi nie przeszedł nawet cień
uśmiechu.
- Glindzia, błagam. Nie mów nikomu, gdzie jestem.
- A gdzie będziesz?
- W Spinner’s End.
A
słońce nadal świeciło, jakby nieświadome dramatu historii,
rozgrywających się na jego oczach. To dziwne, zastanawiające… Jak można
być aż tak nieczułym na krzywdę ludzi? Nie robić nic od tak długiego,
długiego czasu.
* * *
Szczerze?
Chyba jestem zadowolona. Nie mówię nic. Następny rozdział będzie
niespodzianką. Czy szczęśliwą? Okaże się za jakiś czas. Nic na siłę i
nic na odpieprz.
ARS, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin :*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz