piątek, 16 grudnia 2011

057 ROZDZIAŁ: Do siebie daleko

Najważniejsze spotkania odbywają się w duszy, na długo przed tym, nim spotkają się ciała. Zwykle do takich spotkań dochodzi wówczas, gdy dotykamy dna, gdy mamy ochotę umrzeć i narodzić się ponownie.
Paulo Coelho

 Obudziła mnie krzątanina na parterze. Nora miała to do siebie, że wszędzie unosił się pogłos rozmów i kroków z innych części domu. Niechętnie otworzyłam oczy, choć to i tak nie miało większego znaczenia. Czułam pustkę. Zawsze byłam bezpieczna w swoim pokoju, swoim łóżku, pod swoją kołdrą. Teraz ściany mnie przytłaczały, miałam wrażenie, że przesuwają się w moją stronę. Przestrzeń się zmniejszała…
Nie chciałam już płakać. Nie miało to teraz najmniejszego sensu.
Słyszałam, że na parterze kłócą się rodzice. Moich uszu dobiegły również głosy braci i Fleur.
- Co tej dziewczynie w ogóle przyszło do głowy!? – krzyknął stanowczo zbyt głośno Bill. – Mówiłem, aby powiedzieć jej od razu.
- To nic by nie dało – próbowała uspokoić go jego żona. – Przecież to się stało popołudniu. Już dawno nie było jej w szkole.
- No właśnie, nie było jej w szkole – skwitowała mama. – To gdzie była i co robiła?
- Może z nią powinniście o tym pogadać – wtrącił się George. – Nie wiemy wszystkiego. Prawdę mówiąc, nic nie wiemy.
Zapadła chwila ciszy. Zacisnęłam dłoń w pięść. Mój żołądek zaczął się buntować. Spojrzałam na zegarek kieszonkowy leżący na szafce nocnej. Kilka godzin temu minęło południe. Nie jadłam nic od dawna, nawet nic nie piłam. Czułam suchość w gardle i ustach. W zasięgu mojego wzroku nie było wody, herbaty, nie było nic.
Przez chwilę chciałam krzyknąć. Zawołać ukochaną mamę tak, jak kilkanaście lat temu. Ale ja nie byłam już dzieckiem. Wstałam z łóżka i okryłam się szlafrokiem. Zrobiłam kilka niepewnych kroków w stronę drzwi i nacisnęłam klamkę. Po cichu zeszłam ze schodów. Kiedy stanęłam w kuchni, poczułam na sobie wzrok rodziny.
- Postradałaś zmysły?! – Usłyszałam zdenerwowany krzyk mamy. - Nie wolno…
- Przecież nic mi nie jest – jęknęłam. – Musiałam coś… coś załatwić.
- Ginny – zaczął ostrożnie tata, kładąc mi rękę na ramieniu. – Alecto Carrow uciekła dziś rano z Azkabanu. Wiesz dlaczego, prawda?
Cofnęłam się o krok i otworzyłam szerzej oczy. Mechanicznie rozejrzałam się po pokoju, obawiając się, że kobieta może czaić się w jakimś rogu.
- Porwała Eddiego… - wyszeptałam. – Ona PORWAŁA Eddiego!
W jednej chwili znalazłam się przed Billem. Chwyciłam kurczowo jego koszulę i spojrzałam mu prosto w oczy. Dyszałam ciężko. Nie potrafiłam pozbierać myśli. Mój brat patrzył na mnie z mieszanką niezdecydowania i strachu.
- O czym ty mówisz?
Świat zaczął mi się walić. Niestabilne budowle, które ustawiłam kilka miesięcy temu, po próbie zakończenia swojego życia, przewróciły się z hukiem. Bolało mnie wszystko. Serce, mózg, żołądek, płuca a nawet kości i cebulki włosów.
Załkałam głośno, jednak po moich policzkach nie popłynęła ani jedna łza. Z jednej strony byłam na siebie wściekła. Nie potrafiłam wybaczyć sobie tego, że zwątpiłam w Eddiego, że opuścił mnie bez szczerego pożegnania. Jednak z drugiej… z drugiej było jeszcze gorzej. Przez chwilę czułam się wolna.

Przez kilka godzin nie byłam pewna, co się ze mną dzieje. Mama posadziła mnie przy kuchennym stole naprzeciwko talerza zapełnionego domowym obiadem. Ktoś wcisnął mi do ręki widelec. Noża nigdzie nie wyczułam. Musiałam poradzić sobie bez niego. Wypiłam dwa kubki herbaty i nadal suszyło mnie w gardle.
Rodzice o nic nie pytali. A może pytali, a ja ich nie słyszałam? Nie myślałam. Znów działo się ze mną coś złego.
A chmury snuły po niebie. Wolno, wolno jak godziny. Nigdy nie spodziewałam się, że moje ostatnie chwile będą tak się przedłużać. Zapadał zmrok, wstawał nowy dzień i tak w kółko. Tylko czy to była rzeczywistość? Może to tylko kolejna fatamorgana?
- On nie został porwany. – Usłyszałam pewnego ranka głos Billa. – Aurorzy to sprawdzili. Wyjechał do Francji. Oszukał nas wszystkich.
Nie uwierzyłam w jego słowa.
Następnego dnia obok mojego łóżka stał zapakowany kufer. Prawie się o niego potknęłam, kiedy chciałam iść do łazienki, spojrzeć w lustro i sprawdzić czy nadal żyję.
Po chwili w drzwiach stanął tata.
- Musisz wrócić do szkoły – rzekł. – Tam będziesz bezpieczniejsza.
- Nie chcę wracać. Ona tam uczyła. Zna wszystkie tajne przejścia. Dostanie się do zamku bez najmniejszego problemu, przecież dobrze o tym wiesz.
- Ginny, aurorzy niedługo ją złapią.
Westchnęłam głośno. Milczałam przez kilka długich chwil.
- Mogę porozmawiać z Kingsleyem? – spytałam.
Tata przytaknął nieznacznie głową.
- Pewnie znajdzie czas wieczorem.

Szef biura aurorów zjawił się po obiedzie. Nie zmienił się. Wojna nie odcisnęła na nim tak ogromnego piętna jak na innych członkach Zakonu Feniksa. Kingsley przez kilka miesięcy był tymczasowym ministrem magii. Czarodzieje chcieli, aby dalej sprawował tę funkcję, jednak on zrezygnował. Uznał, że nie widzi się za biurkiem przy papierkowej robocie, może za kilkadziesiąt lat? Był człowiekiem czynu.
Poprosiłam, aby rodzina zostawiła mnie z nim samą. Byłam dorosła, nie potrzebowałam niczyjego nadzoru. Ogarnęłam trochę mój niewielki pokój i zaprosiłam go do środka. Kingsley był rosłym mężczyzną i wyglądał dość komicznie w ciasnych czterech ścianach z sufitem, który prawie muskał czubkiem głowy.
Usiadł na jedynym krześle znajdującym się w pomieszczeniu, ja natomiast zajęłam miejsce na brzegu łóżka. Spojrzałam mu prosto w ciemne oczy.
- Po co ci te tajemnice? – spytał po chwili i przyjrzał mi się dokładnie. Jego wzrok mógł speszyć każdego, jednak nie mnie. Mi było już wszystko jedno. Byłam wyzuta ze wszelkich uczuć, wszelkich emocji.
- Nie chcę denerwować… rodziców. – Zawahałam się pierwszy raz od kilku miesięcy.
- Wiem, co chodzi ci po głowie – dodał. – Nie mogę się na to zgodzić.
- Dlaczego? Jak inaczej chcesz ją złapać? Ona wyjdzie z ukrycia, jeśli zobaczy mnie! Jest stuknięta. Chce mojej krwi.
- Nie zrobię z ciebie żywej przynęty.
Westchnęłam głośno i wstałam. Zrobiłam kilka kroków w miejscu.
- Ale ona porwała Eddiego – szepnęłam bezgłośnie.
Przez twarz Kingsleya przebiegł cień niezrozumiałych dla mnie emocji. Wyprostował się na krześle, po czym chwycił mnie za rękę. Na początku chciałam jak najszybciej cofnąć dłoń, jednak pozwoliłam mu na stworzenie tej marnej nici porozumienia.
- Ona go nie porwała – oświadczył z przekonaniem. – Sprawdziliśmy to. Wrócił do Francji, zamawiał świstoklika w ministerstwie. Jeśli chodzi ci tylko o niego, to lepiej wróć do szkoły. Tam będziesz bezpieczniejsza.
Jego słowa mnie zabolały. Chciałam zachować się jak dziecko. Zasłonić uszy i krzyczeć, kazać mu zamilknąć. Na szczęście zapanowałam nad sobą. A może była to zasługa jakiś magicznych substancji uspakajających, które nieświadomie zażywałam?
- Nie wierzę – wyszeptałam. – Wy nic nie rozumiecie. On nie mógł mnie zostawić, nie po tym wszystkim, co zaszło między nami.
- Jesteś dorosła. Nikt nie może cię zmusić do powrotu do szkoły, jednak powinnaś to przemyśleć. Mówisz, że  nie chcesz ranić rodziców, a nie zdajesz sobie sprawy, że właśnie to robisz? Ginny, nie jesteś głupią, małą dziewczynką.
- Nie potrafię was zrozumieć – rzekłam. – Chcesz mieć sprawę z głowy? Za miesiąc są święta i ferie zimowe. Sądzisz, że złapiesz Alecto do tego czasu? Ja na pewno nie zostanę w Hogwarcie przez ten czas, poza tym tu nie chodzi o mnie, tylko o…
- Przestań już. Jak mam ci udowodnić, że on jest we Francji?
- Nie udowodnisz mi tego.
- A co jeśli okaże się, że ja mam rację?
Kingsley przeszywał mnie wzrokiem. Czekał na moją odpowiedź. Nie mogłam wzruszyć ramionami, nie mogłam pokręcić głową, nie mogłam spuścić wzroku.
- Chcesz wiedzieć, co by było? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie. – Chcesz wiedzieć? Urwałabym mu coś. Wiesz o czym mówię.
- Radzę ci nauczyć się panowania nad sobą. Czasem niezbyt dobrze ci to wychodzi.
Wyprostowałam się, uwalniając dłoń z uścisku jego ciepłych rąk. Nadgryzłam wargę, powstrzymując ciętą ripostę.  

 Kingsley postawił sprawę jasno – jutro rano miałam wrócić do szkoły. Miałam normalnie funkcjonować. Zasypiać, jeść, chodzić na lekcje i uczyć się. Najlepiej, abym również nie myślała o bezpieczeństwie rodziny czy Eddiem. Jednak ja nie potrafiłam tak po prostu go zostawić. Nie mogłam zapomnieć tego wszystkiego, co nas łączyło, co nas nadal łączy.
Dom był prawie pusty. Tata i Percy wcześnie rano udali się do pracy w ministerstwie, a George i Ron wybyli do sklepu. W Norze została tylko mama. Słyszałam, jak krząta się w kuchni i sprząta po rodzinnym śniadaniu. Podśpiewywała pod nosem refren jednej ze swoich ulubionych piosenek. Jej głos jednak nie brzmiał wesoło jak zwykle. Bała się, wiedziałam to doskonale. Mama była kobietą pewną siebie, przez wiele lat postrzegałam ją jako wzór, jednak zdawałam sobie sprawę, że nie lubi zostawać sama w domu. Każdy szmer stawiał ją w pełnej gotowości.
Od tygodnia powtarzała mi w kółko: straciłam syna, nie chcę stracić też córki. Nic nie odpowiadałam. Nie potrafiłam dobrać odpowiednich słów.
Otworzyłam okno z cichym skrzypnięciem. Zimny wiatr zmroził moje piegowate policzki i rozwiał rude włosy. Przysunęłam krzesło i usiadłam na nim okrakiem. Oparłam podbródek o jego oparcie i czekałam, aż na dworze pojawi się coś wartego uwagi. Stukałam palcem w parapet. Przymknęłam oczy. Wspomnienia dopadły mnie niespodziewanie, wyskoczyły z zakamarków mojego umysłu.

Rudowłosa dziewczynka siedziała przy zastawionym różnościami kuchennym stole. Jej zadaniem było przyozdobić tuzin pysznych babeczek. Jednak czekoladowe wiórki i kolorowy lukier zamiast trafiać na pachnący wypiek, lądowały w roześmianej buzi kilkulatki.
Kobieta odwróciła się i spojrzała na córeczkę. Przez jej twarz przebiegł cień uśmiechu. Kochała ją bardzo, choć nie była jej prawdziwym dzieckiem. Jedyna dziewczynka w licznej rodzinie, która w nieopisany sposób wniosła szczęście i radość do domu. Molly miała czasem takie wrażenie, że Ginny w podświadomości czuje, że musi żyć pełnią życia. Tak, jakby w przyszłości ktoś miał jej odebrać ten spokój.
- Kochanie, jesteś cała brudna od lukru – rzekła.
Kobieta podeszła do dziewczynki i wyjęła z kieszeni kwiecistego fartucha białą, wykrochmaloną chusteczkę. Zwinnym ruchem otarła buzię córki.
- Co powie tatuś i bracia, jak zobaczą, że nie ma lukru na babeczkach? – zapytała jeszcze.
Mała podniosła głowę i spojrzała na matkę swoimi dużymi, brązowymi oczami. Była ruda i piegowata jak reszta rodziny Weasleyów, jednak nie była do nich podobna. Miała ostrzejsze rysy twarzy, mocniej zarysowany podbródek i mniejszy, bardziej zadarty nosek. Molly zastanawiała się czasem, jak wygląda jej biologiczna córka. Czy też tak często się uśmiecha? Czy jest szczęśliwa? Czy ona w ogóle jeszcze żyje?
Po chwili drzwi się otworzyły. Do izby wszedł najstarszy z synów – Bill Weasley. Molly westchnęła głośno, kiedy zdejmował skórzaną kamizelkę i wysokie, wiązane buty. Odrzucił kitę rudych włosów na plecy i uśmiechnął się szeroko do siostry i matki. Podszedł do dziewczynki i złożył na jej policzku głośnego całusa. On, jako jedyny z rodzeństwa, znał prawdę. Nie robiło mu to jednak najmniejszej różnicy. Traktował ją jak najukochańszą, młodszą siostrzyczkę.
- Gdzieś ty się szwendał? – spytała zdenerwowana matka.
- Szukałem pracy. Zatrudniłem się na jakiś czas w sklepie z antykami na Pokątnej.
- Miałeś tak wysokie stopnie na owutemach i idziesz do sklepu?
- Przecież mówię, że to na jakiś czas.
- Bez problemu przyjęliby cię w Ministerstwie Magii – oburzyła się kobieta.
- Ale wiesz doskonale, że mnie nie interesuje praca za biurkiem i ciągłe wypełnianie formularzy! Dla mnie najważniejsza jest numerologia, runy i zaklęcia… mamo, przecież wiesz, że sobie poradzę.
Ginny spojrzała na brata i matkę. Już wtedy w jej młodej główce zrodziły się podstawowe pytania: Czy o szczęście trzeba walczyć? Dlaczego spełnianie marzeń nie może być prostsze? Czy łatwo poświęcać coś, co się kocha, aby życie było łatwiejsze?
Bill usiadł przy stole i posadził sobie kilkuletnią siostrę na kolanach.
- Mamo, to ty mi zawsze powtarzałaś, że mam być szczęśliwy.

Wróciłam do pokoju. Ku mojemu zdziwieniu nic się w nim nie zmieniło. Choć moje ciało przemarzło do szpiku kości, to po czole spłynęła kropla lodowatego potu. Jednym ruchem zatrzasnęłam okno i wstałam z krzesła. Kolana mi zdrętwiały od długiego bezruchu. Z szuflady biurka wyciągnęłam pergamin, pióro i atrament.
Ponownie zajęłam miejsce przy oknie. Parapet posłużył mi jako podkładka.

Kochana mamusiu, kochany tatusiu, kochani bracia.
Wiem, że robię źle. Wiem, że nie będziecie umieli tego zrozumieć. Wiem, że jestem głupia. Czasem mam wrażenie, że nie zasłużyłam na Waszą miłość, że wzięłam bez pytania coś, co nigdy nie należało do mnie.
Kocham Was, kocham Was całym sercem. Nie potrafię opisać słowami tego, co Wam zawdzięczam. Nauczyliście mnie tak  wiele, pokazaliście życie, pokazaliście świat.
Słowa mi się nie kleją…
Mamusiu, kocham Cie. Tatusiu, kocham Cię. Bill, kocham Cię. Charlie, kocham Cię. Percy, kocham Cię. George, kocham Cię. Fred, kocham Cię. Ron, kocham Cię.
Jeszcze się zobaczymy, obiecuję, że się zobaczymy, jeśli tylko będziecie chcieli mnie widzieć.
Wasza Ginny

Położyłam kartkę na biurku i popatrzyłam na nią przez chwilę. Nawet najmniejsza kropla łez nie rozmazała czarnego atramentu. Nie miałam już sił. Chciałam jak najszybciej opuścić ten dom. Jeśli zaczęłabym zwlekać, to prawdopodobnie nie wyszłabym nigdy z tego miejsca.
W pośpiechu zrzuciłam rzeczy i wygrzebałam z dna szafy czarne legginsy i bluzę. Nie zasznurowałam trampek, można by powiedzieć, że popętałam je niesamowicie. Włosy zaczesałam w luźny kok na czubku głowy. Jeszcze tylko kurtka… tylko, że ta została na dole.
Trudno – pomyślałam, po czym chwyciłam różdżkę i cicho wyszłam z pomieszczenia.
Nie mogłam popełnić błędu. Mój pokój znajdował się w tej samej linii co kuchnia. Głupotą byłoby podstawianie się mamie pod oczy.
Skierowałam swoje kroki do lokum, które kiedyś zajmowali Bill i Charlie. Tam rozwiązał się jeden z moich problemów. Przez oparcie krzesła przewieszona była stara, wytarta kurtka mojego najstarszego brata. Wzięłam ją bez wahania i założyłam. Podwinęłam tylko rękawy, aby nie przeszkadzały mi podczas rzucania zaklęć.
Otworzyłam okno i usiadłam na parapecie. Przerzuciłam nogi tak, że zwisały teraz swobodnie nad ogródkiem znajdującym się na tyłach domu. Przez chwilę miałam wrażenie, że widzę to wszystko po raz ostatni, że najwyższy czas sensownie się z tym pożegnać.
Chwyciłam się pobliskiej rynny i wstrzymałam oddech. Co za różnica czy zabiję się teraz, czy za kilka godzin? Zsunęłam się pomału. Zadziwiające, że było to tak proste.
* * *
Szału nie ma. Tak sądzę. Staram się dawać jakieś względne długości skoro tak rzadko publikuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ginowaci