piątek, 23 grudnia 2011

058 ROZDZIAŁ: Od tego są mężczyźni

Pośpiech nie był konieczny, moja decyzja śmierci nie była chwilowym kaprysem. Była dojrzałym twardym owocem, który powoli wzrastał i nabierał wagi, łagodnie kołysał się na wietrze losu, byłem przekonany, że następny podmuch z pewnością go strąci.
Hermann Hesse

 Cmentarz. Stary, zapomniany cmentarz. Spróchniałe drzewa chyliły się pod dziwnym, nienaturalnym kątem. Ich gałęzie wyginały się w przerażający sposób. Miejsce to było puste, a zarazem przepełnione. Nie było tam żadnych ludzi, a mimo to otaczały mnie kłęby wspomnień, historii i niespełnionych marzeń.
Pomału zapadał zmrok. Nad placem zbierały się ciemne chmury. Pod nogami poczułam grząskie błoto. Stało tam prawdopodobnie od dobrych kilku dni, jak nie tygodni. A może zawsze tam było? Było częścią tej okropnej scenerii? Snułam między kamiennymi płytami. Niektóre z nich nie były w ogóle podpisane, natomiast z innych starły się imiona i nazwiska, kiedyś żywych, stąpających po tej samej ziemi, ludzi.
Zapłakałam.
Nie nad sobą, nie nad Eddiem, nie nad rodzicami, nie nad braćmi, nie nad przyjaciółmi. Płakałam nad czasem, nad przeznaczeniem, nad niesprawiedliwością i nad tymi wszystkimi, którzy umarli, mając jeszcze tak wiele do zrobienia. Po plecach przebiegały mi zimne dreszcze. Okryłam się szczelniej skórzaną kurtką Billa. Czułam zapach jego wody kolońskiej. Zmieszał się on z nieprzyjemnym odorem wilgoci.
Po chwili dostrzegłam skuloną staruszkę. Cofnęłam się mechanicznie. Nie mogłam jej zaufać. Włożyłam rękę do kieszeni i zacisnęłam palce na różdżce. Poczułam się odrobinę pewniej. Kobieta wyprostowała się po chwili i spojrzała w moją stronę. Na starej, pomarszczonej twarzy dostrzegłam nikły uśmiech. Wyciągnęła rękę w moją stronę. Zawahałam się, jednak zrobiłam krok w jej stronę. Dopiero wtedy ujrzałam napis na grobie, przy którym się modliła.

Elisabeth Ginevra Sempere
1960 - 1981

Przełknęłam głośno ślinę i zacisnęłam mocniej palce na różdżce. Wstrzymałam oddech. Ogarnął mnie niepokój. Nie był to strach. Przecież właśnie po to tu przyszłam. Musiałam się tego spodziewać.
- Jesteś do niej podobna – szepnęła staruszka tak cicho, że prawie jej nie zrozumiałam. – Miała takie same włosy i piegi, których tak bardzo chciała się pozbyć.
- Kim pani jest? – zapytałam niepewnie.
- Ja? Ja już nikim nie jestem. Jestem stara. Starzy ludzie są nikim.
- Znała pani Elisabeth?
- A czy to ważne? Jej już nie ma. Umarła tak wiele lat temu, a była taka młoda. To po mnie powinna wtedy przyjść śmierć. Czasem mam wrażenie, że o mnie zapomniała…
Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Z jednej strony chciałam drążyć ten temat, dowiedzieć się jak najwięcej, ale z drugiej… Nie miałam czasu, czułam że Alecto gdzieś tutaj jest i tylko czeka na odpowiedni moment.
- Proszę pani – zaczęłam nieśmiało. – Musi pani stąd odejść. Tutaj jest niebezpiecznie.
- O czym ty mówisz?
- Po prostu proszę już iść. Obiecuję, że jeszcze się zobaczymy.
W oddali niebo przecięła jasna błyskawica. Równo z głośnym grzmotem na mój nos spadły pierwsze krople zimnego deszczu. Kobieta zaczęła oddalać się powoli. Nie pożegnała się, nie powiedziała nic, co dodałoby mi więcej wiary.
Uklęknęłam przed płytą nagrobną. Moje kolana zanurzyły się w grząskim błocie. Opuściłam nisko głowę w geście pokory. Deszcz padał coraz mocniej. Zimne krople spływały po mojej twarzy razem ze słonymi, gorącymi łzami.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie – wyrecytowałam trzęsącym się głosem. – Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja
Wiatr szumiał złowrogo między cienkimi gałązkami.
- … jako w niebie tak i na ziemi.
Nie dokończyłam. Poczułam, jak ktoś wbija mi różdżkę między łopatki.
Ktoś…
Przełknęłam głośno łzy. W gardle stanęła mi nieprzyjemna gula. Nie powiedziała nic. Poczułam dziwne uderzenie, zabrakło mi tchu, a potem była tylko ciemność…

Surowe ściany. Kamienna podłoga. Szary sufit. Wiatr huczący w szparach i nieszczelnościach małych okienek. Ciemność przed oczami, choć mogłam przysiąc, że miałam je otwarte. Do tego ten niesamowity, niemożliwy do opanowania ból głowy. I myśl… myśl, że już nigdy nie zobaczę tych, których kocham, że oni nigdy nie zobaczą mnie. Już nigdy nie przytulę się do piersi mojej mamy. Nie ucałuję policzków mojego taty. Nie wejdę już do ciasnego pokoiku w Norze. Nie zamoczę stóp w zimnym morzu. Nie oddam Billowi kurtki. Nie podziękuję Scarmanderowi. Nie pocałuję żadnego z mężczyzn.
- Czemu jeszcze mnie nie zabiłaś? – spytałam, choć nie byłam pewna, czy Alecto w ogóle znajduje się razem ze mną w pomieszczeniu.
- Bo nie miałabym z tego żadnej radości – odpowiedział mi jej szyderczy głos.
- Skąd wiedziałaś, że będę nad grobem matki?
- Bo jesteś sentymentalną idiotką. Masz to po swoim ojcu. Zresztą, twoja matka też była tak głupia, że sama do mnie przyszła. Kto wie na co liczyła, może na to samo co teraz ty?
Otworzyłam oczy. O dziwo nie leżałam. Siedziałam oparta o zimną ścianę. Alecto stała naprzeciwko mnie. Wyglądała paskudnie. Skołtunione włosy, zniszczona cera i połamane zęby. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Stłumiłam w sobie chichot.
- Ojca już pomściłam. Matkę też zamierzam – rzekłam z nieoczekiwaną pewnością siebie.
Mechanicznie sięgnęłam do kieszeni kurtki. Moje zdziwienie było ogromne, kiedy wyczułam w niej różdżkę. Czy to możliwe, że Alecto popełniła aż tak karygodny błąd? Kobieta zaczęła się śmiać, najwyraźniej zauważyła moje zdziwienie.
- Będzie ciekawiej – oświadczyła. - Pokarzesz mi, jak potrafisz się bronić.
Nie zdążyłam nic zrobić. To ona reżyserowała to przedstawienie. W jednej chwili wymierzyła we mnie i uśmiechnęła się szyderczo.
- Crucio – wysyczała przez zęby. 
Przez chwilę nie czułam nic. Osunęłam się na podłogę i nie mogłam złapać tchu. Pierwsza fala bólu przyszła zaskakująco powoli. Najpierw głowa i pulsowanie w skroniach. Bałam się. Bałam się tego, co za chwilę się wydarzy. Niektórzy twierdzą, że ból jest gorszy od śmierci. Mają rację.
Wrzasnęłam.
W moich kościach i mięśniach zapłonął ogień. Krew zaczęła się gotować. We wnętrzności wbiło się tysiące noży, tysiące igieł, tysiące mieczy. Wiłam się w spazmach po podłodze. Uderzałam głową o twardą posadzkę. Myślałam tylko o jednym, chciałam umrzeć jak najszybciej
Nic nie miało znaczenia. Kim byłam? Jak miałam na imię? Ile miałam lat? Co robiłam w wolnych chwilach? Cóż za różnica w obliczu czegoś takiego.
Miałam wrażenie, że stoję nad brzegiem rzeki. Po drugiej stronie widzę postać osnutą w zwiewną, czarną szatę. W ręku trzyma kosę. Kiedy jej kaptur opada na plecy, ukazuje mi się śnieżnobiała, cienka skóra naciągnięta na czaszkę. Kostucha wykrzywia pozostałości po wargach w dziwnym, niezrozumiałym grymasie. Nie chce mnie po drugiej stronie, bawi ją moje cierpienie.
Niespodziewanie wszystko ustało. Byłam cała mokra, jakbym dopiero co wzięła prysznic.
- Porwałaś Eddiego – wyszeptałam resztką sił.
- Co? Ty chyba za siebie nie możesz – zaśmiała się szyderczo. – Zostawił cię? Biedaczyna.
Kobieta podeszła do mnie i obleśną dłonią chwyciła moje włosy. Pociągnęła za czarną gumkę i rozpuściła rude pukle. Ruda kurtyna zasłoniła moją bladą twarz.
- Kłamiesz. – Było to jedyne słowo, które byłam w stanie z siebie wydusić.
- Nie, nie kłamię.
Alecto odwróciła się na pięcie i przeszła kilka kroków. Rozejrzała się po pomieszczeniu, jakby spodziewała się ujrzeć w nim coś nowego, coś pasjonującego i ciekawego.
- Jak ci się tutaj podoba? – spytała w końcu. – Kiedyś to był mój dom. To tutaj przyszła twoja matka, aby zakończyć wszelkie spory.
- Nie chcę tego słuchać.
- Nie? A co chcesz posłuchać.
Zacisnęłam palce na różdżce znajdującej się w mojej kieszeni. Miałam kilka sekund. Tylko jedno zaklęcie. Zaklęcie, którego nie uda jej się odeprzeć.

Im moje relacje z Eddiem się pogarszały, tym lekcje francuskiego z Rolfem Scarmanderem były mniej efektowne. Zazwyczaj zmieniałam temat i opowiadałam mu o szkole i rewelacjach wymyślonych przez Lunę, Demelzę, Galindę czy jakąkolwiek inną dziewczynę. Lubiłam go bardzo, nie chciałam stracić tej godziny.
- Proponuję wziąć się w garść – rzekł pewnego razu. – To podstawowe czasowniki. Nie potrafisz powtórzyć: lire?
Kolejna nieudolna próba wywołała szeroki uśmiech na jego twarzy.
- Bardzo zabawne – jęknęłam. – Chyba nie jestem do tego stworzona.
- Bzdura. To tak jak zaklęcie: lireastet.
- Nie znam takiego zaklęcia.
- I tak powinno pozostać.
Uniosłam brew z zainteresowaniem. Brzmiało ciekawie… a słowa Scarmandera tylko podsycały pragnienie dowiedzenia się o nim wszystkiego.
- To czarna magia? – spytałam, choć ciężko było mi uwierzyć, że szlachetny Rolf mógł mieć z nią coś wspólnego.
- Nie, skąd. To transmutacja.
Bez słowa podał mi metalowy podstawek pod puchar. Obejrzałam go dokładnie.
- Sama się przekonaj – oświadczył, po czym wyjął także własną różdżkę. Prawdopodobnie chciał mieć wszystko pod kontrolą. – Rzuć podstawkiem przed siebie i wypowiedz: lireastet.
Zrobiłam tak, jak chciał. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy ten srebrny podstawek przemienił się w ślicznego, pręgowanego kocurka. Pisnęłam z zachwytu i przytuliłam zwierzątko. Słyszałam ciche westchnięcie mojego nauczyciela.
- Brawo – oświadczył. – Nie spodziewałem się, że ci się uda za pierwszym razem. Wiedz tylko, że celem tego zaklęcia nie jest przywołanie puchatej kuleczki tylko prawdziwego, dzikiego kota.
- Ma pan na myśli coś w stylu – tygrys czy puma? – spytałam lekko wystraszona.
- Tak, coś w tym stylu. To zależy od ciebie. Tylko błagam. Nie ćwicz tego w sypialni, a najlepiej w ogóle tego nie ćwicz. Wątpię, abyś zapanowała nad tymi zwierzętami.
Po chwili mały kotek podrapał mi policzek. Poczułam metaliczny zapach krwi.

Mam tylko jedną szansę, jedno zaklęcie. To trwało dosłownie jedną sekundę. Uniosłam niewielki kamień leżący pod moimi nogami. W drugiej sekundzie rzuciłam odłamek skały i wyjęłam różdżkę, natomiast w trzeciej krzyknęłam formułę zaklęcia. W czwartej pojawiło się coś niesamowitego. Ogromny, dziki, wygłodniały, agresywny tygrys. Alecto stałą jak osłupiała. Była zaskoczona.
Adrenalina uderzyła mi do głowy, kiedy dziki kot naskoczył na Alecto. Kobieta zwaliła się z nóg. Krzyczała. Jej wrzaski były dla mnie czymś więcej niż tylko pustym wyznaniem cierpienia. Najgorsze było to, że zwierze urządziło sobie ucztę między mną a drzwiami. Zerwałam się na równe nogi. Zakręciło mi się w głowie. W heroicznym geście rzuciłam się do biegu w kierunku drzwi.
- Fammi vedere! – wrzasnęłam, kiedy byłam kilka metrów od drzwi. Nie ryzykowałam z prostymi zaklęciami. Bałam się.
Rygiel odskoczył z głuchym trzaskiem. Drzwi uchyliły się, skrzypiąc niemiłosiernie. Prawie poślizgnęłam się na plamie ciemnoczerwonej krwi. Moje oczy spotkały się z małymi, czarnymi, paciorkowatymi oczami Alecto. Nie widziałam w nich nic, tylko pustkę, choć byłam pewna, że kobieta nadal żyje.
Wyskoczyłam na ciemny korytarz. Zatrzasnęłam drzwi i oparłam się o nie plecami. Dyszałam ciężko, ledwo stałam o własnych siłach. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że zwyciężyłam. Stałam tutaj, pomściłam matkę. Jednak z drugiej strony nie miałam już sił. Gdybym teraz upadła, umarłabym na tej brudnej, splamionej krwią podłodze.
Harry, przepraszam – przeszło mi przez myśl. – Tak wiele czasu straciliśmy.
I nagle - trzask. Kolejna fala bólu przeszyła moje ciało. Obca siła odepchnęła mnie. Fragmenty roztrzaskanej ściany zwaliły mnie z nóg i uderzyły w głowę i plecy. Poczułam rdzawy zapach krwi. Zakaszlałam. Pył i kurz drażniły moje płuca. Po podbródku pociekła mi strużka krwi.
- Myślałaś, że jakiś kotek mnie wykończy?
Serce podeszło mi do gardła. Odwróciłam się. Zdobyłam się na odwagę, aby na nią spojrzeć. Była cała okrwawiona. Ubranie miała zniszczone, brudne i podarte. Z jej ręki zostały tylko kości trzymające się na poszarpanych mięśniach. Zakrztusiłam się wymiotami, które podeszły mi do gardła. W moich uszach dźwięczał jej parszywy śmiech.
- Proszę, zabij mnie. Nie mam różdżki – rzekła, po czym wyrzuciła swoją jedyną broń. – Znasz zaklęcie. Dla mnie to potrwa tylko chwilę.
Wstałam. Nogi zatrzęsły się pode mną. I nagle role się odwróciły. Na twarzy Alecto malował się strach, przerażenie i nie dowierzenie. Niespodziewanie poczułam na ramieniu czyjś mocny uścisk dłoni. Nie miałam już siły krzyczeć. Obca siła pociągnęła mnie w tył. Nawet nie wiem, kiedy znalazłam się za plecami rosłego mężczyzny. Ale to nie był koniec niespodzianek. Za nim stał rząd uzbrojonych w różdżki czarodziejów. Człowiek stojący obok mnie, był nikim innym jak Kingsleyem. Oparłam się o jego plecy, starając się nie stracić przytomności.
- Jesteś aresztowana – wyrecytował jeden z aurorów w stronę Alecto Carrow.
- Możecie mnie pojmać – wycedziła. – I tak ją kiedyś zabiję.
- Nie zabijesz – odpowiedział Kingsley. – Jutro o świcie dementorzy złożą swój pocałunek.
Kobieta nic nie odpowiedziała. Nie widziałam jej twarzy i już nigdy w życiu nie chciałam ujrzeć.
-Śpij dobrze – powiedziała jeszcze Alecto. – Obiecuję ci, że nie obudzisz się tak prędko.
 - Co jej zrobiłaś?
- Dowiecie się.
Nie wiem, co było dalej. Przestałam już kontaktować. Było mi słabo i niedobrze. Oczy same się zamknęły. Kamienny korytarz wirował. Ktoś chwycił mnie za ramiona. Nie pozwolił mi upaść. Mówił coś, nie słyszałam jego słów. Potrząsnął mną delikatnie, co tylko wzburzyło większy ból w mojej głowie. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętałam były silne ramiona Kingsleya  i jego ciepły tors.
- Tak wielu mężczyzn w życiu kochałam – szepnęłam. – Tak wielu ratowało mi życie. Harry, Eddie, Rolf, Snape, a teraz ty…chyba nie mam już siły…
Czułam się, jakbym znów mogła być dzieckiem…
* * *
Z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia życzę Wam, moje drogie czytelniczki, zdrowia, szczęścia, uśmiechu i spełnienia wszystkich, szczególnie tych najskrytszych marzeń. Mam nadzieję, że przy wigilijnym stole nie zabraknie ciepła i niezapomnianych chwil.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ginowaci